Od kilku lat budują pradawny gród. Sami korują drzewa i ciosają kołki. Pomagają im w tym topielice, szeptuchy, rusałki. Chcą żyć jak nasi słowiańscy przodkowie.
Lato 2015 roku było gorące. Łąka pachniała ziołami, las dyszał resztkami cienia, a chłopcy… Chłopcy kopali w tym upale fosę i wznosili obronne wały. Dziewczyny obserwowały ich pieczone przez słońce ciała, siedząc pod namiotem, mieszając w glinianych garnkach kaszę i popijając kwas chlebowy.
– Może byśmy im jakoś pomogły? – zaproponowała któraś.
– A niby jak? – obruszyła się inna. – Żadna z nas nie zna się na budowaniu umocnień. A ja to właściwie w ogóle umiem tylko leżeć i pachnieć!
Najpierw wybuchły śmiechem. A potem je olśniło. Leżeć, pachnieć, wyglądać pięknie. Genialne!
Spotykamy się w Łodzi, przy ulicy Ciechocińskiej, w rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez Magdalenę i Witosława Madejów. Ośmioro ich podopiecznych ma od 7 do 17 lat. Wykarmić taką gromadkę to nie lada wyzwanie. Ale nie dla Magdy, która naprawdę lubi gotować. Nastawia żur w garze wielkości małej balii, z pieca wyjmuje wielką blachę ciasta drożdżowego, a z lodówki misę ręcznie lepionych bajaderek. Oboje z Witkiem śmieją się, gdy pytam, po co im jeszcze ta słowiańszczyzna. Przecież na nadmiar wolnego czasu nie mogą chyba narzekać?
– Poznaliśmy się z Witkiem w harcerstwie – wyjaśnia Magda, która przybrała słowiańskie imię Dobromiła. – I pewnego razu, a było to 20 lat temu, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego dzieci, którymi się opiekujemy, chętniej bawią się w kowboi i Indian, a nie w pradawnych Słowian. Czemu chcą obchodzić Halloween, a nie Dziady? Przecież to nasza historia!
Od słów przeszli do czynu. Przebrani w jakieś tkaniny i płótna nieudolnie imitujące słowiańskie giezła oraz sukienki, spotkali się raz i drugi w harcówce hufca Łódź-
-Widzew. Zabawa była świetna, więc na kolejne spotkanie ktoś załatwił niepotrzebne już stroje i atrapy broni z filmu „Stara baśń”. Ktoś inny zaprosił znajomych. Grupa rozrosła się z kilkunastu do kilkudziesięciu osób, zorganizowali więc rajd szlakiem piastowskiej drogi słowiańskiej. I tak to się zaczęło kręcić.
– Witek jako wódz zaczął szukać informacji o wierzeniach i zwyczajach Słowian, ja z kolei skoncentrowałam się na prastarych przepisach kulinarnych – opowiada Magda.
Do ich grupy rekonstrukcyjnej Ród Dębowego Liścia wstępowali już nie tylko harcerze, rodzina i znajomi, ale też całkiem obcy ludzie. Teraz to najprawdziwsi przyjaciele.
– W naszym plemieniu mamy nauczycieli, hydraulika, bankowca, psychologa, pracowników biurowych, modelkę i 4-miesięcznego Antosia, który jeszcze nie zdecydował, jaki będzie miał zawód – wylicza Witosław. – Łączy nas pasja, jaką jest słowiańszczyzna. Kultywowanie starych zwyczajów, życie zgodne z rytmem natury i…
– Kuchnia! – wpada mu w słowo Magda. – Mało kto wie, że nasi przodkowie sprzed ponad tysiąca lat uprawiali nie kilka (jak obecnie), lecz ponad 20 odmian zbóż. Nie znali ziemniaków ani pomidorów, ale za to jabłka, które hodowali, choć mniejsze od dzisiejszych, były słodsze i zdrowsze. A ziołowych przypraw mieli więcej niż my.
Hobby szybko zamieniło się w profesjonalną działalność. Powstało stowarzyszenie organizujące cykliczne imprezy. Na przykład Góra Peruna (wyprawiana już siedmiokrotnie w Bukowinie Tatrzańskiej) lub odbywające się w maju Mokoszowisko, na które w pierwszym roku przyjechało 50 osób, w drugim – 150, a ostatnio – ponad 300.
– To chyba jedyny w kraju zlot grup rekonstrukcyjnych, w którym to kobieta i bliscy są najważniejsi, na którym nie ma turniejów, zmagań wojów ani żadnej walki. Chyba że o miskę mojej kwaśnicy! – podkreśla Magda.
Świat słowiańszczyzny wciągał ich coraz mocniej. Zaczęli prowadzić lekcje historii dla uczniów oraz imprezy integracyjne.
– Wspaniała zabawa – podsumowuje Alek „Olesław” Madej, 20-letni syn Magdy i Witka. – Ale ta zabawa zawsze się kiedyś kończy i trzeba wracać do współczesnego świata.
Te powroty przychodziły im coraz trudniej. Chyba właśnie dlatego Madejowie przypomnieli sobie o swoim marzeniu z początków małżeństwa. Żeby zamieszkać na wsi, wśród lasów i pól. W drewnianym domu, do którego przylegałby sad.
– Wymyśliliśmy więc wspólnie z całym Rodem Dębowego Liścia, że zbudujemy słowiański gród, do którego nie tylko przeniesiemy nasz rodzinny dom dziecka, ale też urządzimy w nim miejsce spotkań, szkoleń i zabaw dla wszystkich pasjonatów kultury naszych przodków – mówi Witek.
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Najpierw przez dwa lata szukali ziemi. Na działki w pobliżu Łodzi nie byłoby ich stać, ostatecznie więc zdecydowali się na trzyhektarową łąkę
w Rzeczycy między Rawą Mazowiecką a Opocznem. Wydali na nią wszystkie oszczędności, wzięli kredyt i – z pomocą innych Słowian – zaczęli wznosić chram (miejsce spotkań), chatę chlebową, kuźnię, wały obronne i fosę. Prawie wszystko robili własnymi rękami, bez gwoździ, starą techniką obróbki drewna.
– Bywało, że jeden drewniany kołek łączący ściany dwie osoby rzeźbiły przez cztery godziny, a głupie okorowanie czterometrowej belki zajmowało niemal pół godziny – wspomina Alek „Olesław” Madej. – Kiedy po całym lecie takiej roboty wyskoczyłem odpocząć do Hiszpanii, na plaży szybko okazało się, że jestem bardziej opalony od miejscowych!
To właśnie w czasie tych prac dziewczyny wpadły na pomysł zebrania funduszy na dalszą budowę. – Skoro większość z nas umiała głównie „leżeć i pachnieć”, postanowiłyśmy zrobić sobie śliczne zdjęcia, a z nich ułożyć kalendarz – śmieje się Magda.
W ten pomysł wtajemniczyły jedynie Witka, który został ich kierowcą, scenografem i ochroniarzem. Dlaczego ochroniarzem? Bo w czasie pozowania dziewczyny tak się rozkręciły, że wiele zdjęć zrobiono w toplessie.
– A gdy na polu zaczęły hasać półnagie Słowianki, niejeden rolnik tak się zagapił, że zaorał pole sąsiada, wpadł do rowu rowerem lub przez pół dnia jeździł ciągnikiem w tę i z powrotem po wiejskiej drodze – wyjaśnia Witek.
– Niejeden mąż dziwił się w tamtym czasie, że żona znika na kilka godzin. I to z jego mieczem! Tajemnicy jednak dochowano. Kalendarz „Słowianki 2016” okazał się sukcesem! Dochody ze sprzedaży pozwoliły nam dokończyć budowanie wałów i fosy.
Pomysł miał być jednorazowy. Ale gdy rok później nowego kalendarza nie było, klienci zaczęli dzwonić z oburzeniem.
– W tym roku powróciliśmy więc do tego pomysłu – wyznaje Magda. – I przygotowujemy coś jeszcze lepszego! Na zdjęciach będą już nie tylko Słowianki, szeptuchy, rusałki i topielice, ale też pradawni wojowie. Każdy miesiąc to inny temat. Styczeń to swadźba, czyli dawny ślub. Kwiecień to pisanki, a maj – Rod i Rodzanice, czyli bóstwa odpowiedzialne za życie człowieka.
– Nie myślałam, że robienie zdjęć okaże się aż taką przygodą – mówi Natalia Sajpelt, jedna z tych, które pozowały. – Na przykład w czasie sesji marcowej o topielicach byłyśmy akurat na bagnach, gdy rozpętała się taka burza, że omal się nie potopiliśmy. Wojom spadały nasiąknięte wodą portki, topielicom prześwitywały giezła, a przejeżdżający pobliską szosą kierowcy tak hamowali na nasz widok, że omal nie doszło do karambolu.
– Ja nie zapomnę sesji grudniowej o skrzatach – dodaje Lila. – Leżałam w jaskini. Naga i związana. A nade mną stała Magda z nożem. Naprawdę się bałam!
Budowa grodu szybko zbliża się do końca. Kto może i ma wolnych kilka godzin, chwyta za siekierę i jedzie na miejsce. Nie można jeszcze dokładnie powiedzieć, kiedy na stałe przeniosą się tam Magda z Witkiem oraz ich dzieci, ale to będzie raczej bliżej niż dalej. Gród musi tętnić życiem i ktoś musi go pilnować. Tak samo jak przed tysiącleciem. Historia naprawdę kołem się toczy.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.