„Po co masz wracać? Możesz tu zostać i pasać moje gęsi” – powiedział indiański szaman. Po chwili zastanowienia przystałam na tę propozycję. Zawiązał mi na ręce nitkę z nanizanymi czterema koralikami w kolorze krwi i czterema niebieskimi jak woda.
Drogę, którą szliśmy, nikło oświetlały latarki czołówki. Co rusz potykałam się o kamienie. Nie wiedziałam, jak długo potrwa wędrówka. Wyruszyliśmy po dziesiątej wieczorem, ale nawet gdybyśmy wyszli wcześniej, to i tak ciemność byłaby nieprzenikniona. W Kolumbii, położonej niedaleko równika, słońce przez cały rok wstaje około 6.00, zachodzi – o 6.00 po południu. Górską selwę położoną nieopodal Morza Karaibskiego – wydawało mi się – znam jak własną kieszeń. Nic bardziej mylnego. Co prawda od 7 lat na karaibskim wybrzeżu Kolumbii zawiadywałam własnym małym hotelikiem i agencją podróży, więc, owszem, turystyczne szlaki gór Sierra Nevada przeszłam w tę i z powrotem setki razy, jednak teraz w piątkę (ja, nasz przewodnik, i „moi” turyści: Szkot Walter oraz dwójka Polaków) sunęliśmy powoli w zupełnie inną stronę. Bałam się tygrysów, pum, skorpionów, tarantul, wielkich parzących gąsienic, ropuch strzykających jadem, który może oślepić… Mam wyliczać dalej? Wprawdzie zdawałam sobie sprawę, że duże leśne stworzenia dobrze wiedzą, że od najbardziej niebezpiecznego zwierzęcia na świecie – człowieka – lepiej trzymać się z daleka, ale puszczę zamieszkiwał też ktoś mały, zwinny i śmiertelnie niebezpieczny, kto, zaskoczony, potrafił znienacka zaatakować. Szybko i skutecznie.
Wąż koralowy – jego jad zabija w ciągu doby. Z zarośli dobiegały tajemnicze szelesty i odgłosy. Trzasnęła gałązka. Przeszedł mnie dreszcz. Ale szłam dalej. Na kolację u szamana.
Pierwszy raz spotkałam go obok mojego hotelu w Santa Marta. Stałam pod sklepikiem, gdy nieoczekiwanie podszedł niewysoki bosy Indianin w białej komży (a przynajmniej w czymś, co w lokalnym języku Indian Kogi wymawia się „komsza” i przypomina białą lnianą sukienkę) i zagaił: – Ty chyba chcesz ze mną porozmawiać? Nim zdążyłam odpowiedzieć, obok pojawił się mój przewodnik po kolumbijskim świecie i przyjaciel – Ender. – To Romual, szaman Indian Kogi. Bardzo rzadko schodzi z gór do miasta - zdążył mi szepnąć do ucha. A, tak. Szaman. Przywitałam się grzecznie i już chciałam powiedzieć, że do dziś nie miałam pojęcia o jego istnieniu, gdy rzekł: – To kup mi piwo. Cóż robić, pobiegłam do sklepu. – Dlaczego nigdy dotąd, jak wielu turystów, nie poprosiłaś mnie, żeby wziąć udział w ceremonii? – zapytał. Nie wiedziałam, co odrzec. Żyłam wśród Indian Kogi już długo, to na ich ziemię, do Zaginionego Miasta (Ciudad Perdida) prowadzałam regularnie moich hotelowych gości. Miałam 40 lat. Indianie byli moimi sąsiadami i tak też starałam się ich traktować. Akceptowali mnie, lecz niechętnie. Z reguły rzucali tylko zimne spojrzenia. My, biali ludzie, byliśmy dla nich „braćmi mniejszymi”. Kimś, kto jest głupszy, brudzi i sieje zamęt. Indianie uważają, że wszyscy biali psują świat. Nigdy więc nie przyszło mi do głowy, że mogłabym wziąć udział w ceremonii. bez butów, blisko matki ziemi Teraz jednak sunęliśmy gęsiego, a nad nami wielkie krzaki podobne do gigantycznego łopianu tworzyły dach. To w takich miejscach stawia się zazwyczaj chagry (namioty, gdzie produkowana jest pasta de coca, czyli zalążek kokainy), żeby nie wypatrzyły ich wojskowe helikoptery. Najwyraźniej również szaman Romual nie zamierzał pochopnie zdradzać wszystkim, gdzie mieszka. Spośród gęstych zarośli wyszliśmy wprost na podwórze. Na środku paliło się ognisko. Z dala od niego mały tłumek nastoletnich dziewczynek krył się w mroku. Widać było tylko połyskujące białka oczu i sukienki. Że są to dziewczynki, wywnioskowałam z tego, że były bez butów. Indianie wierzą, że kobiety nie powinny ich nosić, gdyż czerpią od Pachamamy (Matki Ziemi) energię potrzebną, by zajść w ciążę i urodzić dzieci. Jak w większości indiańskich wierzeń, również u Kogi kult płodności jest silny, dlatego od małego dziewczynki paradują na bosaka, podczas gdy chłopcy mają wybór: mogą chodzić boso lub w gumowych kaloszach czy butach kupionych w miasteczku.
Dziewczynki, podobnie jak ich matki, są wystrojone w sznury paciorków, z których każdy oznacza co innego: pierwszą menstruację, pierwsze dziecko. Koraliki są też komunikatem dla świata: jestem kobietą. Grupka takiej młodzieży, onieśmielona naszym przybyciem, przysuwała się coraz bliżej, aż wygrała ciekawość. Dzieci i nastolatki otoczyły nas zwartym kołem. Dalej siedziały kobiety. Dumne Indianki, strzeżone przez swoich mężczyzn, nigdy nie nawiązują kontaktu z gringo. Co więcej, nie wolno im rozmawiać z ludźmi spoza klanu. Siostry, kuzynki, żona szamana siedziały przy ognisku, na nasze przybycie zareagowały skinieniem głowy i wróciły do ważnych rozmów. Gospodarza nie było. seks na gołej glebie Czułam się nieswojo. Co innego gawędzić z szamanem u siebie na kanapie, gdy w tle Anna Jantar (płyta przywieziona z Polski) śpiewa „Tyle słońca w całym mieście”, a co innego nocą nachodzić go niczym hiszpański brodaty diuk. Indianie Kogi zazdrośnie strzegą swojej autonomii, nie są na sprzedaż. Do domu Romuala wejść nie mogłam. – Indianie mieszkają w osobnych chatach, w jednej kobiety i dzieci, w drugiej mężczyźni – wyjaśnił Ender. – Hm… A gdzie wobec tego… no… To jak oni… - zrobiłam się dociekliwa. Wreszcie zadałam pytanie wprost: - No to skąd te hordy dzieci? Akt seksualny może się odbywać tylko i wyłącznie na nagiej ziemi, w naturze. Pachamama dzieli się wtedy z kobietą siłą i płodnością. No to przynajmniej zagadka tajemniczych jęków i szelestów dochodzących z zarośli rozwiązana. Gdy przybył Romual, skłoniliśmy się i wręczyliśmy butelkę rumu medellin i torbę słodyczy dla dzieci. A on posadził nas wokół ogniska i rozpoczęły się śpiewy i tańce. Utworzyliśmy krąg. Każdy z nas miał swój czas, by stanąć oko w oko z szarym kamieniem, położyć na nim dłoń i porozmawiać z Romualem. Gdy przyszła pora na mnie, duchowy przewodnik Kogi rzekł: – Powiedz swoim braciom, że każdemu z was ofiaruję teraz coś, czego potrzebujecie. Muszę tylko najpierw zobaczyć w was TO. – Ale co to będzie? Coś, czego nam brak? – Nie, przeciwnie. To coś, co tkwi w was głęboko, ale uśpione. Ja to obudzę, łącząc utajone. Niewiele rozumiałam, ale przetłumaczyłam.
Rozpoczęły się sesje. Gdy przyszła moja kolej, Romual powiedział, biorąc mnie za rękę: – Ciebie znam. Tobie dam czerwień i błękit. Ogień i niebo. (Hm, to sporo – pomyślałam). - Zawiążę ci je na ręce. Ta nitka kiedyś pęknie, co będzie znaczyć, że jesteś gotowa – kontynuował. – Twoja moc jest w błękicie i czerwieni – mówił, wiążąc mi cieniuteńką rachityczną niteczkę z nanizanymi czterema koralikami w kolorze krwi i czterema niebieskimi jak woda. – Ale co to jest? Na co będę gotowa? Uśmiechnął się jak psotnik i powiedział: – Sama się domyślisz. Tymczasem twoi bracia niech wracają do obozowiska i idą dalej, a ty zostań u mnie na jakiś czas. Oniemiałam: – Ale... ale co ja bym tu miała robić? – A, choćby pasać gęsi. z żabą w łazience I tak zamieszkałam z szamanem, jego bratem Atanaciem, żoną Francicą, synami Indigrnadem i Yamaco, córkami Cledys i Isabel i gromadką drobniejszych dzieci. Moje obowiązki nie były jakoś konkretnie określone. Chodziłam kąpać się nad rzekę, pomagałam przyrządzać jedzenie, głównie fasolę i jukę, jeździłam na mule do zaprzyjaźnionego obozowiska, gdzie stacjonowali turyści, chodziłam na spacery. Oni wstawali wcześnie rano, nawet o 4.00, ja nie byłam w stanie. Właściwie to moim najważniejszym obowiązkiem było słuchać szamana, który dużo mi opowiadał o kulturze Indian Kogi. Jestem jak kameleon (który, nota bene, co rusz w kuchni na świeżym powietrzu łypał na mnie okiem, zmieniając błyskawicznie kolor z szarego na zielony), nie zadawałam więc pytań. Czekałam. Obserwowałam. Czasem się dziwiłam. Tak było z żabą, którą po ciemku wzięłam do ręki zamiast papieru toaletowego w wychodku. Uśmiałam się z tej pomyłki. Za to Francica rozgłosiła tę wieść wszem i wobec. Teraz już całe obejście wiedziało: WZIĘŁAM PO CIEMKU DO RĘKI ŻABĘ! ZAMIAST PAPIERU! I co więcej: nikt się nie śmiał! Zauważyłam nawet, że wszyscy patrzą na mnie jakby… z uznaniem. Dlaczego – dowiedziałam się wkrótce.
Otóż Indianie Kogi, wyznający kult słońca, wierzą, że ono poślubiło kiedyś żabę, dlatego jest to dla nich najświętsze zwierzę. Od czasu mojej pomyłki w wychodku stałam się dla wszystkich kobietą, która obcuje z żabą. Francica rozgłosiła, że mam moc niespotykaną u gringo i koniec dyskusji. Powoli wchodziłam w rytm indiańskiego życia.
Kogi, potomkowie Indian Tairona zamieszkujących przed konkwistą wybrzeże karaibskie, mieszkają w górach Sierra Nevada i nie podlegają jurysdykcji państwa. Tylko im, ze względu na tradycyjne obrzędy, wolno uprawiać kokę. Używają jej m.in. do poporo. To biały proszek ze zmiażdżonych muszli małży lub ślimaków (wapń) i utartych na miazgę liści koki. Mieszanka ta sprawia, że Indianin może wędrować cały dzień i nie odczuwa głodu, lecz napływ niemal nadprzyrodzonych sił. Kiedyś spróbowałam. Wyżarło mi usta, język. Po pewnym czasie człowiek się ponoć przyzwyczaja. Ale ja nie miałam aż tyle czasu. Żaden Indianin nie zostawia w domu poporo (proszek nosi się w wydrążonej tykwie na patyku). Jest jak dowód osobisty. Młody chłopak może się ożenić, dopiero kiedy przejdzie poporowy test. Inna sprawa, że musi zrobić to szybko. Wszyscy chłopcy w wieku 18 lat mają obowiązek ożenić się z dziewczyną (15-16 lat) ze swojego klanu. Małżonkę Indianin wybiera sobie sam, a gdy mu się nie spieszy, sprawę załatwiają rodzice. Tylko wódz może baraszkować z więcej niż jedną żoną. Reszta musi się zadowolić monogamiczną nudą, choć zdaje się, że status kochanki jest całkiem legalny i – jak we Francji w XVIII wieku – uznawany za normę.
W czasie świąt Indianie zbierają się w specjalnych wioskach. Mężczyźni, głównie starszyzna, bawią się i piją napoje wyskokowe, a także tańczą z duchami w Casa Amarilla – Żółtym Domu. wyzwolona Kobieca siła Szybko doszłam do wniosku, że potrafię dostosować się do panujących warunków, jakie by one nie były. I to był błąd. Kiedy w polowej kuchni chwyciłam za ścierkę, by przetrzeć drewniany blat, ktoś wrzasnął mi nad uchem: – Rzuć to! Ściera śmignęła hen. Co tam mogło być? Nic wielkiego, ale jednak! Całkiem spory skorpion. Do tej pory miałam przyjemność zaznajomić się z dwoma. Jeden w Gwatemali urządził sobie mieszkanie w moim plecaku. Drugi, ratując się od śmierci przez rozdeptanie, wpuścił jad w bosą stopę pewnego Ahmeda na Saharze. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że jad skorpiona jest naprawdę bolesny. Przyjaciel najpierw krzyczał, potem się wił, a na koniec zaczął płakać. Lekarz przyjechał po godzinie, w ciągu której koledzy traktowali stopę Ahmeda na różne sposoby, od puszczenia na nią strumienia zimnego gazu po dłubanie w niej nożem. Podobno najbardziej niebezpieczne nie są wcale duże skorpiony. Małe czarne stworzenie, dosłownie wielkości połowy kciuka, czyli skorpion gwatemalski, byłoby w stanie pozbawić mnie życia. Ten tutaj, wielkości dłoni, mógł co najwyżej spowodować kilkudniowy paraliż. Nie wiem tylko, czy nie nazbyt pochopnie Atanacio ciachnął go maczetą na pół, a dla pewności potem zwłoki podeptał. Słońce bowiem wchodziło właśnie do znaku Skorpiona. Do mojego znaku. Optymistycznie założyłam, że był to zatem skorpion ofiarny i że, jak każde totemiczne zwierzę, będzie po swej śmierci chronić mnie od złych przygód. - Mówiłem ci, żebyś, jak bierzesz coś do ręki, najpierw patrzyła, co bierzesz - pouczył mnie Atanacio. Może i mówił. Ale człowiek traci czujność. Po takich przygodach szybko jednak znów ją zyskuje.
Kiedy Szakira, moja labradorka, buszowała w pobliskich krzakach, przechodząca z praniem Cledys rzuciła niefrasobliwie: - Lepiej ją zawołaj, widziałam tam niedawno gniazdo węży. A pająki? Nigdy ich nie zabijam, bo ponoć przynoszą szczęście, ale czy w dżungli też? Czy nie ma tu takich, co to mogą przynieść szczęście… wieczne? W każdym razie jestem zdania, że skorpiony do spółki z wężami i tarantulami i tak są o niebo lepsze niż karaluchy giganty powszechne w kolumbijskich miastach na Karaibach. To z ich powodu wyprowadziłam się w końcu spod adresu: Sierra Nevada, 3 godziny pod górę, za szkołą wiejską w lewo, kamiennym tunelem w dół, a potem jarem ostro pod górę ukrytą ścieżką. Czerwona ziemia. Duży mangowiec na lewo. Łagodne zielone zbocze po prawej. Z dala widoczne drzewka pomarańczy i coś jakby malwy pnące się po płocie. Dym z polowej kuchni. Tak, to tu. Nauki pobierałam długo i wytrwale. Pytałam właściwie o wszystko. Jednego tylko pytania nigdy nie zadałam szamanowi: co oznaczają moje koraliki. Zwierzyłam się Francice, że wstydzę się go o to nagabywać. Popatrzyła na mój przegub i zaśmiała się: – No co ty, naprawdę nie wiesz? Ten (dziabnęła palcem w niebieskie koraliki) – to kobieta, a ten (czerwony) to siła. Kobieca siła – mrugnęła porozumiewawczo i zachichotała. A więc to tak! A co z gęsiami? – ktoś zapyta. Szaman Romual nie miał ani jednej. Więc po co zaprosił mnie, bym spędziła u niego ten magiczny czas? Może po to, bym mogła opowiedzieć innym, jak to jest żyć, będąc częścią monumentalnej natury? A może bym zrozumiała i opowiedziała innym „braciom mniejszym”, że największa siła tkwi w najprostszych zaklęciach? Albo po to, bym opowiedziała, że zadawanie bólu Pachamamie to akt największej naszej ludzkiej autodestrukcji? Koraliki do niedawna, przez 7 lat, tkwiły na mojej ręce. Zerwały się niedawno. A ja zerwałam z moim dawnym europejskim życiem, pracą w korporacji, złudnym poczuciem bezpieczeństwa, zerwałam ze związkiem, w którym tkwiłam bez przekonania, lękiem przed ważnymi decyzjami. Choć nie umiem pływać, powoli myślę o długim rejsie: błękitny ocean i karaibskie czerwone słońce... Zaraz, zaraz! To całkiem jak moje koraliki!
Szaman Romual nie zgodził się pozować do zdjęć. Takich oporów nie miał za to jego bratanek (na fot. u góry ze swoim poporo). Spotykałam go często podczas pięciodniowych trekkingów, które prowadziłam z Santa Marta na wybrzeżu do starożytnych ruin Ciudad Perdida w górach Sierra Nevada. Na szlaku, który czasem przemierzałam na mule, mijaliśmy wioski Indian Kogi i pokonywaliśmy rzekę Buritaca.
Tekst: Iwona Chodorowska
Fot. Iwona chodorowska, archiwum prywatne
dla zalogowanych użytkowników serwisu.