Lubię internet. Ale nie łączę z nim przesadnie dużo życia osobistego. Oczywiście, mam znajomych z Facebooka. A wśród nich także i takich, których ledwo kojarzę. Nie przeginam jednak z tym kolegowaniem się. Tymczasem moja znajoma nie tylko zaufała sieciowym relacjom, ale nawet wyszukała w internecie męża.
Jej historia jest przykładem na to, że nie należy bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co tam napisane. Bo kłamstwo internetowe ma męskie, lekko pałąkowate nogi. Joanna zarejestrowała się na popularnym portalu randkowym, który reklamuje się, że skojarzył już miliony par na świecie. Miłość w świecie netu jawi się w tych reklamach niebiańsko: już pierwsza randka kończy się namiętnym pocałunkiem, a czasem nawet seksem. Tak było też z Joasią. Ona wysłała anons, poczekała na odzew, dokonała selekcji i został tylko On.
Napisali do siebie jako dwie dusze głodne drugiego człowieka, spragnione miłości. A jeśli się ona od razu nie spełni, to przynajmniej przyjaźni, bliskości, wspólnych wypraw w góry (Joasia jest byłą alpinistką) oraz codziennej porannej porcji najlepszej kawy. Na jej anons odpowiedziało aż kilkunastu panów, ale kilku odpadło we wstępnej selekcji, bo na zdjęciach byli niepokojąco do siebie podobni.
Przypominali modeli z katalogu Stocka, czyli zachodziło prawdopodobieństwo, że zdjęcie było fałszywym wabikiem. Joasia jest sędzią, więc wie, że jak ktoś wygląda jak skrzyżowanie Richarda Gere'a oraz Henry'ego Fondy, to raczej nie jest samotny. No, a jeżeli jest, to musi być mocno wewnętrznie felerny, żeby z taką przystojnością szukać pary aż w internecie. Joasia zamieściła swoje zdjęcie z ostatnich wakacji na Krecie. Stała tam lekko bokiem, żeby wady figury nie rzucały się zbytnio w oczy. I miała mocno oświetloną słońcem twarz, żeby nieco odjąć sobie wieku, bo nie chciała ściemniać fotką sprzed 10 kilogramów i dekady.
W kolejnej selekcji padli panowie, którzy byli albo za młodzi (dwaj), albo za starzy (jeden), oraz reszta tych, poza jednym, którzy lubili coś, czego ona w żadnym wypadku. Odpadł więc Jan, myśliwy, czyli wielbiciel odstrzału zwierząt w lasach, odpadł Sylwek, wieczny chłopiec, który nie lubił stałej pracy, ale za to lubił zabawę do samego rana. Odpadł także Roman, szpakowaty poliglota, który może i znał wiele języków, ale gorzej radził sobie z ojczystą polszczyzną i pisał „mażenie" oraz „zajencie".
Został pan Tomek, nie za piękny, ale za to miał coś takiego ujmującego w spojrzeniu, że Joanna uwierzyła w przeznaczenie. Lubił to, co ona, wierzył w miłość po 40. oraz w to, że kobieta jest jak wino. Potem było jak w bajce. Randki, na które starający się mężczyzna przyjeżdżał do niej, wspólne wypady na weekendy do kurortu – był w pół drogi między dwoma miastami, w których mieszkali oboje, wreszcie dłuższy urlop. To po nim zapadła decyzja o wspólnym życiu.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.