Co takiego dzieje się z nami, że po pewnym czasie tak bardzo brakuje nam słów, komplementów, wyrazów uznania, pytań zrodzonych z prawdziwego zaciekawienia, wspólnego snucia planów i marzeń?...
Najpierw słowa wydają się zbyt ciężkie. Za poważne, za mocne, zobowiązujące. Potem przez gardło przechodzi nam pierwsze „kocham". Dalej jest już łatwiej. Czułe słowa, jak rozbuchana wiosenna zieleń, rozrastają się w wyznania, obietnice, przysięgi. Rozkwitają i budzą zachwyt, wybucha lato, a gorące uczucie owocuje trwałym związkiem. Nie tylko sobie, ale też całemu światu chcemy krzyczeć, jak piękną i fascynującą osobę mamy u swojego boku...
Patrzę, jak moje palce wystukują na klawiaturze kolejne zdania. Czasem, kiedy myślę nad doborem właściwego słowa, odruchowo pocieram serdeczny palec prawej dłoni, na którym przez blisko 20 lat nosiłam obrączkę. Lubiłam ją obracać kciukiem. Dziś nie pamiętam, gdzie ją odłożyłam. Ach tak, ostatni raz leżała na pianinie...
Pracuję. Z głośnika sączy się muzyka. Obok mnie śpi trzyletnia córeczka. Średni synek gra z nastoletnią siostrą w scrabble – grę słów. W wynajętym mieszkaniu jesteśmy sami. To już dwa lata, odkąd definitywnie skończył się mój związek z ich ojcem. Pół roku po rozwodzie.
Wpierw przestaliśmy wspólnie marzyć. Trzeba było zająć się poważnymi kwestiami, budową domu, ustawianiem rekwizytów na scenie naszego życia. Wraz z narodzinami dziecka weszliśmy w role – matka, ojciec, małżonkowie. Wszystkie piękne słowa ubieraliśmy w kostium żartu, żeby nie brzmiały patetycznie. „Kochanie", „najdroższa" czy „skarbie" – określenia wypowiadane z emfazą miały powodować śmiech, a nie zbliżać.
reklama
Napięcie emocjonalne nie pasowało do codzienności. Piękne słowa nie padały między nami w ogrodzie, w kuchni, w samochodzie, nie było więc na nie miejsca także w zaciszu sypialni, która stała się stopniowo pokojem dziecięcym.
Bez słów nie ma pocałunków, bez pocałunków i czułych gestów nie ma intymności. Są tylko role – kobiety i mężczyzny walczących o utrzymanie swojego związku.
Próbowałam zasłużyć sobie na jego względy. Malowałam twarz, układałam włosy. Skrywałam wady, zawstydzona gasiłam światło. Im bardziej poprawiałam naturę, tym brzydsza się czułam. Z każdym niewypowiedzianym komplementem, z każdym niewybrzmiałym wyrazem jego akceptacji było mi z sobą coraz gorzej. Nienawidziłam zmian w moim ciele. Chciałam zatrzymać młodość, uchwycić fragment tego, co kiedyś mu się podobało. Znów zobaczyć w jego oczach zainteresowanie.
Nie czytał moich opowiadań. Nie pytał, czym zajmuję się w pracy. Było śniadanie, obiad, kolacja, czasem wywiadówka. Przestaliśmy rozmawiać o tym, co niematerialne. Kiedy śpiewałam, prosił, żebym nie zagłuszała wokalistów. Milkłam, upokorzona. Obracanie wszystkiego w żart powodowało, że moje potrzeby, wołania duszy i porywy serca wydawały mi się śmieszne. Z obawy przed ośmieszeniem chowałam je w sobie, a frustracja narastała.
Czasem moją duszę rozrywała wewnętrzna burza i rzucałam gromy słów pełnych żalu i rozczarowania. Gdyby udało mi się przedrzeć przez mur cynizmu i obojętności, być może wszystko potoczyłoby się inaczej... Ale mój mąż nie próbował rozmawiać. To, co w niektórych domach jest awanturą, u nas było monologiem. Nie mógł zrozumieć.
Może chciałam zbyt wiele. Przecież był dobrym partnerem, doskonałym ojcem. Nie potrzebował rozmowy na poziomie emocji. W dzień wychodził, zamykając za sobą drzwi. Nocą odwracał się i leżał w milczeniu, aż zasypiałam z oczami zapuchniętymi od łez. Uważał, że cisza z jego strony pozwoli mi się uspokoić. A ja nie byłam spokojna, tylko coraz bardziej zrezygnowana.
Miłość, o której marzyłam, znajdowałam w macierzyństwie. Żyłam życiem kolejnych dzieci, to w nich był ból i rozkosz bliskości, naga prawda i proste szczęście, trud i nagroda. Tam była fascynacja, pytania i odpowiedzi, zainteresowanie, wymiana myśli, przekaz wartości.
Pierwsze dziecko, drugie, trzecie. Każde z nich miało coś uratować, odświeżyć. Przypomnieć, jak to jest, kiedy uczucia są tak intensywne, że krew pulsuje w żyłach. Nie udało się. Kochaliśmy te dzieci z całych sił, a od siebie byliśmy coraz dalej. Czułam, że moje życie się skończyło. Pozostała powtarzalność, wegetacja, cisza. A w sercu bezbrzeżny smutek.
Ludzie lubią obrazki szczęśliwych rodzin, nie chcą zaglądać za kulisy, gdzie poza napisanymi kwestiami nie pada między aktorami żadne słowo prawdy o nich, jako ludziach. Aktorka na scenie omdlewa z miłości, wpadając w ramiona amanta, a w garderobie, samotna, wbija sobie w uda paznokcie i zagryza z bólu wargi. Aż w końcu nie ma już siły wyjść przed publiczność i postanawia, że ta rola musi się skończyć. Nawet mimo tego, że dzieci – niewinni statyści – zostaną z niczym. Musi zdjąć maskę i wyjść z teatru albo podpalić go i spłonąć.
Tak, pewnego dnia po prostu zapragnęłam umrzeć. Nie miałam już wieku, twarzy, osobowości, marzeń. Zniknęłam w pustce. I wtedy usłyszałam muzykę... Dźwięk czarodziejskiego fletu wywiódł mnie ze świata ciszy i poprowadził przez pasmo błędów do zupełnie innego, trudniejszego, ale prawdziwego życia.
Wcześniej wszyscy mnie podziwiali. Dziś wielu rzuca w moją stronę kamienie. Odeszłam ze związku, w którym nie było rozmowy. Porzuciłam dom i wyprowadziłam się. Jestem samotną mamą. Rozwódką. Jestem prawdziwa i szczęśliwa.
Wszystko dało się poukładać. Postanowiliśmy, że będziemy pełnić nad dziećmi opiekę naprzemienną – mają teraz dwa domy, w każdym swoje pokoje, łóżka i biurka. W każdym jest kochający rodzic. Przez trzy dni są ze mną i nawet nie zdążą się stęsknić, gdyż w połowie tygodnia przyjeżdża po nie ojciec.
Nie wyciągam ręki po alimenty, wydatki dzielimy dokładnie na pół. Wciąż ze sobą nie rozmawiamy. Nie umiemy i nie chcemy.
Jestem trzydziestoośmioletnią kobietą z trojgiem dzieci. Przeżyłam rozczarowanie najbliższym człowiekiem i jeszcze większe rozczarowanie sobą. Mimo to z całego serca wierzę w miłość. Według mnie drogą do sukcesu jest podanie sobie siebie na tacy. Powiedzenie o wszystkim, co zrobiliśmy, choćby były to najgorsze rzeczy. I o wszystkim, na co nie udało nam się zdobyć, chociaż powinniśmy byli spróbować. Pokazać siebie bez masek, bez usprawiedliwień, tłumaczeń i kontekstów.
Nie udadzą się związki, w które wchodzimy, żeby wypełnić swoje życiowe role, gdzie traktujemy partnerów instrumentalnie. Nie udadzą się również takie, o które zabiegamy, kreując siebie na kogoś innego. Przez lata robimy wiele rzeczy pięknych, ale też popełniamy dużo grzechów. Wyznanie ich boli.
Jeśli relacja nie przetrwa tej próby, to znaczy, że nie mamy prawa jej budować. Tylko szczerość rodzi zaufanie, a ono porozumienie. Mówmy do siebie. Piszmy listy. Tańczmy ze sobą. Pytajmy i odpowiadajmy. Słowa mają wielką moc. Pozwalają na zawsze zjednoczyć się z ukochaną osobą.
Czytać w myślach potrafią tylko ci, którzy na co dzień wypowiadają je głośno!!!
Katarzyna Duszczyk-Olszewska fot. shutterstock il. Ruth Niedzielska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.