Symfonia przeznaczenia

Różniło ich wszystko. Jakby żyli po przeciwnych stronach zamkniętych drzwi. Dopóki nie zapukał w nie los... 


Ona. Żyła szybko, intensywnie, zachłannie. Wciąż czując niezrozumiały niedosyt wrażeń, ciągle szukając nowych emocji. Mając świadomość bezpowrotnie mijającego czasu, robiła kilka rzeczy naraz. Dlatego jadąc rowerem, zwykle starała się coś po drodze załatwić. Jednocześnie słuchała muzyki albo rozmawiała przez telefon. Przy V symfonii Beethovena, płynącej ze słuchawek, jechała naprawdę szybko. Naciskała pedały roweru z całą siłą swych zgrabnych nóg. Nucąc w myślach znany motyw, zbliżała się do skrzyżowania. 

On. Nie lubił pośpiechu. Irytował go świat pędzący do przodu na złamanie karku. Ciągle miał wrażenie, że żyjąc w takim samym pędzie, coś ważnego straci, coś go w życiu ominie i nawet nie zdąży tego zauważyć, a co dopiero poznać, doświadczyć. Nie chciał czuć się w życiu tak jak w rozpędzonym pociągu, oglądając błyskawicznie migające w oknie fragmenty krajobrazów. Wolał zatrzymać się na byle jakiej stacji, choćby w Pcimiu Dolnym, rozejrzeć się, powąchać, poczuć jej niepowtarzalny klimat. 

Teraz też był bardzo poirytowany tym nagłym wezwaniem do pracy. Znów straci trening, a to było coś, co go odprężało, regulowało tempo, rozjaśniało myśli. Po prostu sprawiało przyjemność. Podobnie jak gotowanie. Dojeżdżając motorem do skrzyżowania, zaklął i dodał gazu, widząc, jak zielone światło zmienia się na pomarańczowe. 

Ona. Nie usłyszała skutera, trąbienia, pisku hamulców. Pośród dźwięków Beethovena poczuła, jak nagle unosi się w górę. Na moment, na krótką chwilę. Tak jak lubiła. Szybko, niespodziewanie, zaskakująco, bardzo wysoko. Zanim to jednak do niej dotarło, brutalne i mocne uderzenie sprowadziło ją na ziemię. Poczuła rozdzierający ból nogi. Tak silny, że chciało jej się krzyczeć, ale z jej piersi wydobył się tylko słaby jęk, bo niemal równocześnie zapadła ciemność. 

reklama


On. Siedział na korytarzu szpitala z rentgenowskim zdjęciem w ręku. Patrzył na równy, prosty łańcuszek kręgów. Wszystkie były na swoim miejscu. W zasadzie, oprócz bólu pleców i stłuczonego nadgarstka, nic mu nie było. Mógł spokojnie pójść do domu. Czekał jednak przed blokiem operacyjnym. Chciał się upewnić, że z tamtą dziewczyną na rowerze wszystko jest w porządku. 

Ona. Próbowała zebrać myśli. Czuła się jednak jak na kompletnym rauszu. Nogi i ręce miała jak z waty, nieznany jej sufit wirował, a tandetny żyrandol wyglądał, jakby się uśmiechał. Miała ochotę też śmiać się do niego, ale w uszach dzwoniły jej dźwięki V symfonii Beethovena, a powieki były tak ciężkie, że nie mogła unieść ich na dłużej niż parę sekund. „Śmierć puka do drzwi" – przemknęło jej przez głowę. Pozwoliła opaść upartym powiekom. 

On. Bezradnie położył bukiet kwiatów na stoliku przy łóżku. Wpatrywał się w rozrzucone na poduszce jasne włosy kobiety, w jej piękną twarz, długie rzęsy i idealny kształt ust, teraz suchych i popękanych. Spojrzał na wystający spod kołdry gips, zakrywający przed jego wzrokiem prawą nogę od kolana aż po palce stopy. Czuł się winny. Temu, że wbrew sobie się spieszył, że przejechał na pomarańczowym świetle, że nie wyhamował na widok roweru. 

Ona. Miała wrażenie, że to zły sen. Albo że przestała rozumieć po polsku. Najpierw lekarza, który twierdził, że poskładał jej złamaną nogę i że będzie musiała zostać trochę w szpitalu. Potem pielęgniarkę, która widząc jej bezgraniczne zdziwienie na widok stojącego w wazonie przy łóżku bukietu, wzruszyła ramionami: – Wstawiłam do wody. Takie piękne kwiaty! Pani narzeczony przyniósł. Jakaś paranoja. Jaki szpital? Jaki narzeczony? Nie miała narzeczonego. Od lat czekała na księcia na białym koniu. Pięknego, eleganckiego, wykształconego i zamożnego. Rzecz jasna, zakochanego w niej bezgranicznie. Ciągle jednak nie znajdowała. Miała za to wrażenie bezpowrotnie mijającego czasu. 

On. Przychodził codziennie po pracy. W skórzanej kurtce, wytartych dżinsach, pachnący benzyną i smarem z warsztatu, w którym pracował. Czasem przynosił kwiaty, a czasem coś, co sam ugotował. Nie mógł pochwalić się wykształceniem ani nie zarabiał kokosów, ale za to w kuchni był prawdziwym wirtuozem. Gotowanie sprawiało mu przyjemność, odprężało, uspokajało. Kiedyś chciał się nauczyć kuchni francuskiej. Za ostatnie pieniądze wyjechał więc do Paryża. Popracował kilka miesięcy w tamtejszych restauracjach, a potem powtórzył to samo w Atenach i Rzymie. 

Ona. Nigdy nie nauczyła się gotować. W domu nie musiała, na studiach nie miała czasu, a potem nie widziała sensu, skoro zawsze można było zjeść coś smacznego w restauracji. Gdy przychodzili goście, zamawiała catering. Kuchnię tajską poznała na wakacjach w Tajlandii, kuchnię indyjską w Indiach, włoską na stypendium w Mediolanie, a hiszpańską – na delegacjach służbowych do Hiszpanii. 

Dlatego zaintrygował ją ten mężczyzna, którego pielęgniarka brała za jej narzeczonego. Nawet nie wyprowadzała jej z błędu. Daleki był od ideału, jednak przystojny, dobrze zbudowany, męski i fascynujący w swej pasji gotowania, poznawania świata od kuchni. 

On. Nigdy nie śmiał nawet marzyć o takiej kobiecie. Przychodził do szpitala początkowo z poczucia winy i przyzwoitości. W domu odwiedzał ją pod pretekstem przyniesienia zakupów, pomocy w zawiezieniu gdzieś, ale tak naprawdę cały dzień w pracy nie mógł się doczekać, kiedy ją zobaczy. Usypiał także z myślą o niej. Bał się, że gdy tylko ściągną jej gips i zacznie normalnie funkcjonować, nie będzie chciała go znać. Kiedy o tym pomyślał, serce ściskało mu się w rytm pierwszych taktów V symfonii Beethovena. 

Ona. Początkowo wiadomość o unieruchomieniu w szpitalu, a potem we własnym domu była dla niej traumatyczna. Miała ochotę zabić tego faceta, który sprawił, że jej szalone życie będzie musiało się zatrzymać. Jego obecność sprawiała jednak, że życie nie stało w miejscu. Zwolniło, ale nie miała już poczucia przelatującego przez palce czasu. Lubiła z nim rozmawiać. Nawet zaczęli razem gotować. I oprócz tego, że uczyło ją to cierpliwości, wyczucia, spokoju, dawało jej również wiele radości i przyjemności. Nie słuchała też Beethovena. Nic już nie wnosił do jej życia. W końcu los zapukał do jej drzwi... 

Edyta Szott 
il. Ruth Niedzielska 

fot.: trevilion images, shutterstock

Źródło: Wróżka nr 3/2016
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl