W Ziemię uderzy asteroida, która zniszczy naszą cywilizację – astronomowie nie mają już wątpliwości. Ale nadal nie wiedzą, kiedy do tego dojdzie.
Właściwie to nie ma roku, żeby astronomowie nie wypatrzyli nowej asteroidy, która zagrażałaby ludzkości. Tak jak ta, którą 2004 roku zobaczyli na niebie. I przerazili się, kiedy wyznaczyli trajektorię jej lotu. Okazało się, że w 2029 roku z niemal stuprocentową pewnością uderzy ona w Ziemię. A skoro ma wielkość trzech boisk piłkarskich, dokona niewyobrażalnych spustoszeń. Nazwali ją więc Apophis – od imienia egipskiego demona ciemności i chaosu. Dopiero kolejne obserwacje i pomiary uspokoiły nastroje. Tym razem kolizja nam nie grozi. Olbrzymi głaz ma przelecieć zaledwie 30 tys. kilometrów od Ziemi, co w skali kosmicznych odległości oznacza, że niemal ją muśnie. Tak więc niebezpieczeństwo, że zmieni orbitę i zderzy się z Ziemią, jest nadal realne.
Statystycznie rzecz ujmując, co dwa tysiące lat uderzają w naszą planetę stosunkowo niewielkie głazy – o średnicy 30-50 metrów, które powodują tylko lokalne zniszczenia. Ale raz na około 100 milionów lat spada jakiś kolos – o średnicy powyżej 10 kilometrów. Takie głazy doprowadziły do wielkich wymierań zwierząt i roślin w historii Ziemi. Najbardziej spektakularne zderzenie zdarzyło się 66 milionów lat temu. To wtedy wyginęły dinozaury. Dlatego naukowcy namawiają do utworzenia systemu wczesnego wkrywania niebezpiecznych asteroid. Niestety powstały w 2005 roku system, który miał śledzić zbliżające się do Ziemi obiekty o średnicy ponad 140 metrów, nie działa.
Przez długi czas na Błękitnej Planecie było spokojnie. W latach 1994-2013 naukowcy naliczyli co prawda aż 556 małych asteroid, które się w pobliżu nas pojawiły, ale spaliły się w ziemskiej atmosferze. Dopiero wydarzenia z 15 lutego 2013 roku uświadomiły, jak realne jest zagrożenie. Tego dnia spory blok skalny, który prawdopodobnie miał tylko 2-3 metry średnicy i ważył 10-50 ton, z prędkością 18 km/s nadleciał w pobliże Czelabińska na Uralu i ponad 20 km nad Ziemią rozpadł się na kawałki. Eksplozji towarzyszyły błysk i ogromny huk. Na miasto spadły tysiące odłamków skalnych, większość o rozmiarach od 5 do 10 milimetrów. Tylko niektóre miały wielkość zaciśniętej pięści. „Kamienny deszcz” zranił 1,5 tys. osób, wybił szyby w ponad 7 tys. budynków Czelabińska i okolicznych wsi. Fala uderzeniowa, jaka wówczas powstała, spowodowała zniszczenia szacowane na miliard rubli. Eksplozja była 40 razy silniejsza niż wybuch bomby atomowej w Hiroszimie.
Jednak najbardziej zaniepokoiło wszystkich to, że meteoryt ten pojawił się… znikąd. Nie zarejestrował go żaden teleskop. Eksperci tłumaczą, że był stosunkowo niewielki i odbijał niewiele światła. Był więc niewidoczny dla instrumentów astronomicznych. Naukowcy uspokajają, że takie obiekty pojawiają się na niebie dość często. Większość spada niezauważona do morza lub oceanu, które pokrywają przecież aż 70% powierzchni Ziemi.
Ukrytych przed naszymi oczami obiektów mogą być setki tysięcy. Jednym z nich była asteroida 2012 TC4, którą po raz pierwszy zauważono 4 kwietnia 2012 roku, a trzy lata później o włos minęła Ziemię. I choć była tak blisko, niewiele o niej wiadomo. Przypuszcza się, że podróżuje wraz ze swoim naturalnym satelitą, ma średnicę dochodzącą nawet do 40 metrów i 12 października 2017 roku znów znajdzie się niebezpiecznie blisko Ziemi. Na razie – jak wynika z obliczeń – katastrofa nam nie grozi. Chyba że asteroida zboczy z kursu...
Jak dramatyczny w skutkach może być upadek tak wielkiego obiektu, ludzkość mogła się przekonać 30 czerwca 1908 roku. „Niebo pękło wtedy na pół. Las stanął w ogniu. Bił ogromny żar. Gdy niebo się zamknęło, usłyszałem wielki grzmot i odrzuciło mnie na kilka metrów. Potem ziemia zadrżała i rozległ się taki hałas, jakby strzelały armaty”. Tak o wydarzeniach tego dnia, nazwanych katastrofą tunguską, opowiadał Siemion Siemionow, rolnik, który znajdował się aż… 65 kilometrów od epicentrum wybuchu. Był jednym z nielicznych świadków największej tego typu katastrofy w pisanych dziejach Błękitnej Planety. Do dramatu doszło bowiem na niezamieszkałych rejonach środkowej Syberii, na północ od jeziora Bajkał. Kamienny blok w atmosferze, na wysokości około 15 kilometrów, zaczął się rozpadać na części. A około 10 kilometrów nad ziemią doszło do eksplozji, która wywołała gigantyczną falę uderzeniową i termiczną. Wybuch powalił 80 mln drzew na powierzchni 2 tysięcy kilometrów kwadratowych (20 razy większej niż jezioro Śniardwy). Na dużo większym obszarze wywołał pożary. Jego siłę naukowcy porównują do wybuchu 185 bomb zrzuconych na Hiroszimę. Skutki eksplozji odczuli mieszkańcy Azji Środkowej i północnej Europy. Niektórzy sądzili nawet, że to koniec świata. Na niebie pojawiły się bowiem tajemnicze srebrzyste obłoki, a słońce zachodziło wyjątkowo jasno. Jasno było też w nocy. Mieszkańcy Londynu nawet o dwudziestej czwartej mogli czytać gazety, nie włączając światła.
Do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę zdarzyło się tego dnia na dalekiej Syberii. Większość naukowców uważa, że wybuchło wtedy jakieś ciało niebieskie, ale dotychczas nie znaleziono ani żadnych szczątków tego obiektu, ani kraterów po uderzeniu. Niektórzy sądzą, że tak potężny wybuch został wywołany przez kilka obiektów, z których każdy mógł mieć nawet 50 m średnicy. Wszyscy uczeni zgadzają się, że gdyby podobny obiekt wybuchł na przykład nad Nowym Jorkiem, Warszawą albo Paryżem, miasta zostałaby zupełnie zniszczone.
Europejska Agencja Kosmiczna ponad dziesięć lat temu wysłała w przestrzeń kosmiczną sondę. W listopadzie 2014 roku wylądowała ona na komecie 67P/Czurimow-Gerasimienko, bryle lodu o zaledwie półtorakilometrowym obwodzie, która leci z granic Układu Słonecznego w kierunku Słońca. Lądowanie na tak małym obiekcie jest ważne. Skoro bowiem udało się osadzić na odległej komecie sondę, to jeśli Ziemi zagrozi jakiś obiekt, uczeni będą mogli wysłać w jego kierunku lądownik, który na nim osiądzie, uruchomi silniki i wypchnie niszczycielską skałę z kursu kolizyjnego z Ziemią. W ten sposób uchroni ją przed katastrofą podobną do tunguskiej, a może większą.
Całą histerię rozpętał amerykański pastor John Hagee, który wyczytał w Biblii, że 28 września czeka nas koniec świata. Tego dnia na niebie wystąpi niezwykłe zjawisko. Księżyc o 2 w nocy znajdzie się najbliżej ziemi, a więc będzie większy i jaśniejszy. Ale tak zwany superksiężyc to jeszcze nie koniec atrakcji. Powoli, między 3 a 4.30, zacznie się robić krwistoczerwony. Bo taką barwę przybiera podczas zaćmienia, gdy zatapia się w cieniu Ziemi i przestaje być oświetlany przez Słońce. To właśnie zjawisko skłoniło Johna Hagee do apokaliptycznych przepowiedni. W Apokalipsie św. Jana znalazł bowiem fragment: „…gdy otworzył pieczęć szóstą, stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię (…)”. Wyłożył więc swoje proroctwo w książce „Cztery Krwawe Księżyce: Coś się zmieni”. Krwawy księżyc z nocy 28 września zamyka bowiem tetradę wypadającą w ważne święta żydowskie. Pierwsze zaćmienie z 15 kwietnia 2014 r. przypadło na święto Paschy, drugie, z 8 października 2014 r., podczas obchodów Sukkot, trzeci krwawy księżyc pojawił się 4 kwietnia 2015 r. w kolejną Paschę, wreszcie 28 września zobaczymy go także w święto Sukkot. Jak zauważa pastor, poprzednie tetrady krwawych księżyców w pełni miały szczególne znaczenie dla Żydów i świata. W 1492 r. tetrada zapowiedziała wypędzenie Żydów z Hiszpanii i odkrycie Ameryki, w 1948 r. powstanie państwa Izrael, a w 1967 tzw. wojnę sześciodniową. Dlaczego obecna zapowiada apokalipsę? Zdaniem pastora, może zacząć wojnę o zasięgu globalnym, w którą wplątani będą Żydzi i Muzułmanie. Naukowcy (nie używają nazwy krwawy księżyc) nie widzą w tych zjawiskach niczego nadzwyczajnego. W tym stuleciu ma być aż osiem tetrad, a żydowskie święta zawsze przypadają na pełnię. Czerwony kolor podczas zaćmienia zawdzięcza Księżyc rozproszeniu światła w cząstkach atmosfery, tak jak podczas zachodów i wschodów słońca.
Tekst: Dorota Reinisch
dla zalogowanych użytkowników serwisu.