Boże, co ty tak strasznie jęczysz… Śniło ci się coś okropnego??? – obudził mnie zatroskany mąż nad ranem.
– Mówiłam coś? – zaciekawiłam się.
– Nie, nic nie mówiłaś, ale strasznie jęczałaś, tak... aoooch… oaaooooch… No wiesz.
– Kurczę, nic nie pamiętam – powiedziałam i szybko pobiegłam pod prysznic.
Bo to był sen, którego lepiej mężowi w zmiętej piżamie nie opowiadać.
Śniło mi się, że jestem w jakimś pięknym, starym pensjonacie. Czekam na kogoś, kto ma mnie stamtąd zabrać. Stoję na długim, opasującym budynek drewnianym balkonie z widokiem na drogę, za którą maluje się bajeczny widok na jesienne góry, lasy i ciepłe, błękitne niebo.
Droga jest wiejska, pusta i cicha. Wyglądam tak, wychylona przez barierkę, i dostrzegam, że powoli nadjeżdża odkryty samochód. Siedzi w nim mężczyzna. Samochód toczy się wolno pod moim balkonem i widzę – za kierownicą siedzi, patrząc w moją stronę… Russell Crowe! Zdziwiona i zaciekawiona – skąd ten słynny gwiazdor w tych górach – macham do niego ręką i, uśmiechając się, wołam: – Hallo, Russell! Pan Crowe uprzejmie podnosi jedną rękę i odmachuje mi, tak jak prezydent publice w czasie defilady, dorzucając swoim chropowatym głosem: – Hallo!!! I jedzie dalej. Patrzę, jak mija dom, i gdy jest już na końcu drogi, nagle włącza wsteczny i, wzbijając na drodze kurz, cofa się prosto pod mój balkon. – Chcesz się przejechać? – rzuca, patrząc w moją stronę.
Nie namyślając się wiele, łapię za swój plecak, przeskakuję przez barierkę i ląduję na siedzeniu obok aktora. Tak, to na pewno on. Trochę grubszy niż w filmie „3:10 do Yumy”, w którym go oglądałam ostatnio (z mężem w łóżku). Jedziemy tak, rozmawiamy jak starzy znajomi, wyraźnie czujemy te same wibracje. No wiecie…
W końcu on mnie zabiera na obiad do jakiegoś ukrytego wśród lasów i gór hotelu, kelnerzy dyskretnie donoszą potrawy i wino, a my coraz bardziej pochłonięci jesteśmy rozmową i sobą.
Napięcie między nami narasta, czas mija. Aż wreszcie Russell nachyla się do mnie, kładzie rękę na mojej dłoni, muska ustami moje włosy i szepce mi do ucha tym swoim męskim, chropawym głosem: – Wiesz, już robi się ciemno. Mam tu pokój z fantastycznym widokiem, muszę ci go pokazać, zanim zupełnie zapadnie noc.
Cała drżąca idę więc z nim do tego pokoju, on zamyka drzwi, całuje mnie delikatnie w wargi i zaczyna rozpinać moją bluzkę. A ja… łapię się za głowę. – Ach, zapomniałam plecaka – mówię. – Zaraz wracam. I zbiegam na dół. Łapię plecak i wybiegam przed hotel.
Mój Boże, przecież gdyby mnie rozebrał, od razu by zobaczył, że nie jestem sprężystą laską, ba… wyglądam na zmęczoną, choć się dobrze wyspałam. Nawet jeśli jakimś cudem taki facet gustuje w mamuśkach, to wolałabym, żeby mnie nie oglądał bez bielizny wyszczuplającej i makijażu.
I w tym momencie uświadamiam sobie, że to cholerny, pieprzony sen, że zupełnie bez sensu pozbawiłam się tak obiecującego ciągu dalszego, zamiast korzystać z tego, co mi sprezentowały podświadomość i wyobraźnia. Zawracam więc w tym śnie do hotelu i biegnę do pokoju, w którego drzwiach stoi uśmiechnięty Russell.
Ale… Psiakrew, cholera, budzi mnie mąż! To się nazywa stracona szansa!
Psycholog pewnie by powiedział, że to projekcja z młodości, kiedy to mając jędrne, dwudziestoletnie ciało, uciekłam w ostatniej chwili z pokoju, do którego udało mi się zaciągnąć fuksem dawno upragnionego pana, bo przypomniałam sobie, że pod rajstopami mam obrzydliwe, barchanowe majty. Takie to były czasy, że bielizny nie było nawet na kartki, więc tę luksusową wkładało się tylko na wyjątkowe, zaplanowane okazje, a tu był pełen spontan. Parę lat później wiedziałabym, jak się w takiej sytuacji zachować, ale wtedy…
Tak więc nie była to pierwsza szansa na odlecianą noc, stracona przez własne gapiostwo.
Może spróbować wizualizacji??? Dziś przed snem będę sobie wyobrażać Russella i jakby co, za nic nie wysiądę z pociągu do Yumy. Żeby mnie tylko mąż nie obudził...
Teresa Jaskierny
fot. pixabay.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.