Mimo rozmaitych zawirowań zawodowych, mam piękne życie... Dzięki mojej wielkiej miłości – mówi Bogumiła Wander.
Dama z telewizji, jakich dzisiaj już nie ma. Była jedną z najlepszych i najpiękniejszych spikerek telewizyjnych. Do dziś zachowała klasę i styl. Radość życia zawdzięcza... miłości.
Byłam studentką historii Uniwersytetu Łódzkiego, kiedy ogłoszono casting na spikera do naszej telewizji. Zgłosiłam się i wygrałam, pokonując 300 kandydatów! Nie mogłam w to uwierzyć – ja, studentka?! Moja mama przez lata przechowywała wycinek z gazety, gdzie o tym pisano. Zaczynałam w ośrodku łódzkim, potem znalazłam się w Warszawie. Wtedy inaczej się pracowało niż później, po zmianach. Ja sama przygotowywałam sobie stroje na wizję, sama się czesałam, układałam to, co mam powiedzieć.
Nie tylko zapowiadałam programy, ale też tworzyłam własne. A miałam do tego przygotowanie, bo skończyłam też dziennikarstwo. Zresztą, ciągnęło mnie do publicystyki. Wymyśliłam teleturniej „Panie na planie" i magazyn baletowy „Życie na puentach".
To była rozrywka z klasą. Niestety, w telewizji „szło" nowe, wciąż zmieniało się kierownictwo i przyszłość programów była niepewna. Kiedyś zostałam poproszona do szefa. Sądziłam, że dostanę pochwałę albo nagrodę. A tu – grom z jasnego nieba – oznajmiono mi, że mój program zejdzie z ekranu.
Nie chciałam, żeby i mnie spotkał taki los. Odeszłam sama. Lepiej pożegnać się z klasą, zachowując godność, niż walczyć o coś, co skazane jest na porażkę. Bardzo cieszy mnie to, że zostałam dobrze zapamiętana przez ludzi, którzy chcieli i lubili mnie oglądać. Czy to w telewizji, czy podczas festiwali, na których prowadziłam konferansjerkę.
Kiedyś, wcale nie tak dawno, prowadziłyśmy z Krystyną Loską imprezę. Wyszłyśmy na scenę i nie mogłyśmy zacząć, bo takie ogromne dostałyśmy brawa. Krystyna powiedziała: – Widzisz, jak o nas pamiętają, jak nas lubią!
reklama
Dzisiaj już nic nie muszę, nie ciąży na mnie obowiązek perfekcyjnego, „telewizyjnego" wyglądu, ale to nie znaczy, że jest mi to obojętne. Na szczęście nie tyję, zachowałam swoją sylwetkę z młodości, chociaż nie katuję się dietami. Mam chyba wrodzoną skłonność do zdrowego jedzenia, uwielbiam warzywa i owoce. Włosy mi nie wypadają, nie mam sztucznej szczęki. Oczywiście mogłabym znaleźć u siebie jakieś słabsze miejsca, jak każdy, ale po co o tym opowiadać.
Cieszę się życiem. Radość sprawiają mi zwykłe, może prozaiczne chwile – zakupy, spacery, spotkania z przyjaciółkami, ale najbardziej czas spędzany z moim mężem Krzysztofem Baranowskim, z synem, synową i dwojgiem wnucząt. Nie jestem szczególnie aktywna fizycznie, ale zawsze wyjeżdżam w rejs z mężem i jego Szkołą Pod Żaglami.
Sama nie siedzę za sterami, wystarczy, że sobie popatrzę, jak robią to inni. Bo Krzysztof, co przypomnę, jest kapitanem jachtowym, jako jedyny Polak dwukrotnie samotnie opłynął kulę ziemską. I stworzył Szkołę Pod Żaglami dla młodych, chętnych do takiej przygody. W tym roku wyruszamy na dwa miesiące na Atlantyk, zahaczając o Maderę, Gibraltar, Baleary i Korsykę. Krzysztof podczas takich wypraw mówi na mnie „admirałowo". To w pełni oddaje moją rolę w tej szkole...
Mam piękne życie. Mimo rozmaitych wcześniejszych zawirowań zawodowych. Sądzę, że to dzięki mojej wielkiej miłości, Krzysztofowi. Poznaliśmy się dawno temu na korytarzu w telewizji. Od razu między nami zaiskrzyło, ale oboje byliśmy wtedy w związkach, mieliśmy dzieci, których nie chcieliśmy krzywdzić. To zauroczenie trwało dziesięć, niezwykle dla nas długich, lat.
Oficjalnie jesteśmy razem od 1989 roku, lecz pobraliśmy się w 2005. I nie mamy siebie dość, wciąż jesteśmy sobą zafascynowani. Oboje nadal się inspirujemy, lubimy się zaskakiwać. I w tym tkwi pewnie recepta na udany związek.
Nigdy nie czułam się gwiazdą, choć, patrząc na to, jakie „gwiazdy" pojawiają się w mediach, pewnie mogłabym się tak nazwać. Zresztą nie znoszę tego słowa. Dziś prawdziwych gwiazd, takich jak Audrey Hepburn, już nie ma...
Bożena Stasiakfot. studio 69
dla zalogowanych użytkowników serwisu.