Trzeba zbudować swój świat, mieć przyjaciół, miłość. Muszą też być zwierzęta. One dają niezwykłą energię. I dom, do którego z radością się wraca – mówi Małgorzata Potocka tancerka, reżyserka i choreografka, twórczyni jedynego w Polsce teatru rewiowego Sabat i jego dyrektorka.
Anna Matusiak: Zacznijmy od Teatru Sabat. 2001 r. Parę ładnych lat minęło. Postawiła pani wtedy wszystko na jedną kartę…
Małgorzata Potocka: To ciągły taniec na linie. Ale jednocześnie pasja, realizacja marzenia mojego życia. Tak czasami bywa, że realizacja marzenia kosztuje wiele wyrzeczeń. Poświęciłam się temu bez reszty.
A co w zamian?
Radość na scenie. Radość publiczności. Jestem po dwóch pięknych Galach dla polskich profesorów-transplantologów i polskiego biznesu. Owacje na stojąco. Wtedy dostaję skrzydeł i znowu nabieram sił na pokonywanie trudności. Ten teatr to ciągła walka z przeciwnościami. To jedyny niedotowany przez państwo teatr. Krótko mówiąc to realizacja wielkiej pasji, ale często przez łzy.
Mimo wszystko warto?
Nigdy nie pytam, czy warto. To miłość. Ona jest zawsze również poświęceniem. Ma momenty wielkiego szczęścia, ale też łez.
Mogła mieć pani ciepłą posadkę w teatrze, ale z dziewczynami z grupy Sabat wyruszyła w świat, w nieznane, niepewne.
W życiu trzeba ryzykować. Jest bez tego za mało kolorowe. Kiedy stworzyłam zespół Sabat, to była rewolucja tańca w Polsce. Ale też w komunie byłyśmy rozchwytywane. Sporo występowałyśmy w telewizji. Porwał nas Zachód. Byłyśmy rzeczywiście fascynujące, jak na tamte czasy. Nie bałam się ryzyka. Walizka do ręki, wybrałam pięć pięknych dziewczyn, kostiumy i w drogę. Poznałam świat, cudownych artystów.
Myśli pani, że dziś wyglądałoby to tak samo? Świat się zmienił.
Na pewno nie. Byłyśmy wówczas z szarego kraju. Wszyscy chodziliśmy w takich samych płaszczach, sukienkach. Wyrwałyśmy się do świata pełnego koloru, słońca, uśmiechu. Za to mieliśmy w Polsce coś bardzo cennego – wartość sztuki! Nie zastanawialiśmy się nad pieniędzmi. Potrafiliśmy żyć za grosiki. Interesowała nas sztuka. Pamiętam, że po wyjeździe na Zachód ktoś zapytał mnie o konto w banku i kartę plastikową. Zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi. Po latach pomyślałam, jak musiałam być wówczas szczęśliwa – nie znając tych pojęć. Naprawdę nie pieniądze były ważne, a przeżycie, emocje.
Skąd pani czerpie siły? Jest pani niezwykle silną kobietą.
Z odpowiedzialności. Jestem konsekwentna. Mam w sobie ogromną determinację. Jeśli się czegoś podejmuję, to nie ma takiej możliwości, żebym planu nie zrealizowała. Matka mi powtarzała: Licz tylko na siebie! Masz być niezależna. Myślę, że zbudowała we mnie tę siłę i to przekonanie. Ale często płacę za to ogromną cenę. A w dzisiejszym, brutalnym świecie musisz być silna i wierzyć w to, co robisz. Mama wcześnie umarła. Zostawiła mnie samą, musiałam się pozbierać. Była projektantką kostiumów. Miała wielką pracownię. Godzinami tam przesiadywałam. Jako mała dziewczynka szyłam dla lalek sukienki. Dziś też projektuję kostiumy do rewii, dla moich tancerek.
A ojciec?
Był inżynierem budowlanym, bardzo przystojnym mężczyzną. Cudownie jeździł konno, silny i zdyscyplinowany. Tak naprawdę w moich mężczyznach szukałam zawsze ojca. Odszedł 7 lat temu. Miał 97 lat. Czuję jego obecność . Mama była bardzo surowa i wymagająca. Ale też byłam nią zachwycona. A tata do końca swoich dni się mną opiekował i martwił się, co będzie, jak odejdzie. Mówił mi rano, jaka jest pogoda, przypominał o rachunkach. Jak bym była małą dziewczynką. Strasznie było mu przykro, że nie mam dzieci. Mówiłam: „Tato! Nie mam czasu!”.
Byłaby pani cudowną mamą.
Na początku nie mogłam mieć dzieci, a potem było za późno. Tak widać miało być. W tamtych czasach o in vitro się nie mówiło. Dziś kobiety mają to wielkie szczęście, że mogą powalczyć.
Mężczyźni… Żaden nie zasłużył na to, by pozostać przy pani na zawsze?
Nie chcę ich oceniać. Ale myślę, że nie mogli mnie dogonić. Żaden nigdy nie poprosił, bym się zatrzymała. To zawsze ja byłam mężczyzną w związkach. Może jestem zbyt silna. Mój świat jest specyficzny. Kobieta tak żyjąca jak ja, nie jest łatwa w związku. Moim życiem są teatr, premiery, radości. Ale i kłopoty tego teatru, które dźwigam na swoich barkach. Teatr zawsze był na pierwszym miejscu.
A Bóg?
Myślę, że jestem chroniona. Mogłam przecież kilka razy zginąć. Zawsze, kiedy myślę, że tonę – Pan Bóg podaje mi rękę i znowu mi się udaje. Mam swojego Anioła Stróża. Modlę się. Uważam, że Bóg jest wszędzie, mam swoją Bozię, którą dostałam przed podróżą statkiem Achille Lauro (statek z zespołem Sabat na pokładzie został w 1985 r. uprowadzony przez palestyńskich terrorystów, przyp. red.) i nigdy się z nią nie rozstaję.
A siły nadprzyrodzone, amulety?
Nie. Z bardzo konkretnego powodu. Moja mama stawiała karty. Chciałam, żeby mi powróżyła. Odmawiała. Dopiero, gdy miałam 18 lat, postawiła mi karty i powiedziała: „Nie będę ci dalej wróżyć, bo karty pokazują, że umrze ci najbliższa osoba”. Miesiąc później umarła.
A Jan Nowicki? Różne rzeczy piszą na temat waszej miłości i rozstania. Pani nie komentuje...
Jestem ciężko pracującą artystką, która nigdy nie starała się o tani rozgłos. Chętnie opowiem dziennikarzom o nowych dokonaniach teatru, premierach, moich artystach. Ale to już nikogo nie interesuje. Tylko życie prywatne, o którym pisze się nieprawdę. Obrzydliwe! Publiczność zna mnie od ponad trzydziestu lat. Tu leży książka, w której opisano mnie w znakomitym towarzystwie – najbardziej znanych ludzi biznesu i sztuki na świecie. Z takich rzeczy jestem dumna.
Jak przetrwać? Jak się dostosować do plastikowego świata, nie zmieniając kręgosłupa?
Trzeba zbudować swój świat, mieć przyjaciół, miłość. Muszą też być zwierzęta. One dają niezwykłą energię. I dom, do którego z radością się wraca. Hasło, słowo klucz, które rzucam każdemu swojemu rozmówcy – SZCZĘŚCIE. Coś pięknego i ulotnego. Coś, czego nie można zaprogramować i położyć sobie pod poduszkę. Mam szczęście, kiedy mam piękną premierę, kiedy ktoś mnie kocha. Szczęście – to umieć się cieszyć każdym dniem.
A pokora?
Człowiek bez pokory niczego nie dokona. Zachłyśnięcie się sobą jest tragedią. Siebie nie wolno kochać, ale od siebie trzeba ciągle wymagać. I cieszyć się z tego, co nas spotyka. Trzeba mieć też wielką tolerancję na drugiego człowieka. Będąc z Janem Nowickim, zrozumiałam, że kochać to czasami oślepnąć. Jan Nowicki nauczył mnie ślepej miłości. W pewnym momencie otworzyłam oczy i… odeszłam.
Wierzy pani w przeznaczenie?
Tak. Każdy ma gdzieś zapisane, co będzie. Kiedy miałam cztery lata, tańczyłam poloneza w tym budynku, w którym dziś jest Teatr Sabat, a wówczas był to Teatr Kameralny. Czy to nie przeznaczenie?
Fot.: materiały prasowe teatru Sabat, Shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.