Strona 1 z 2
Kochany Mój, dostać od męża list miłosny w pięćdziesiątej mej wiośnie, uważam za życiowe osiągnięcie! – pisała aktorka Anna Milewska do męża, himalaisty Andrzeja Zawady. Himalaje, wielomiesięczne rozstania, inne kobiety... Nie było takich przeszkód, którym nie dałaby rady ich miłość.
Poznali się w środowisku taterników. To było jak rażenie pioruna, wspomina Anna. „Uderzyła mnie jego sylwetka. Schodził po schodach na salę, od razu zwróciłam uwagę na jego długie uda. Sądzę, że w każdym innym środowisku zauważyłabym Andrzeja. Był czarujący, brylował w towarzystwie. Opowiadał z pasją, oczy mu błyszczały, kobiety chłonęły jego słowa. Podobałam mu się, ale to nie była równoległa fascynacja. Właśnie rozstał się ze swoją dawną, szkolną miłością".
Pobrali się po 10 latach. W tamtych czasach nie było łatwo żyć na tzw. kocią łapę. Rodzina wytykała to jej na każdym kroku. Kto to widział, żeby żyć bez ślubu, jak pan Bóg przykazał. A oni po prostu nie mieli pieniędzy na te wszystkie fanaberie związane z weselem.
Zawada był z zawodu inżynierem sejsmologiem, później został pionierem himalajskiej wspinaczki zimowej. Anna studiowała historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, potem na PWST w Krakowie. Przeżyli razem 47 lat. Barwnych, czasami balansujących na krawędzi. Ich zapisem są listy, najpierw kochanków, potem małżonków. Pełne żarliwych, płomiennych wyznań, czasem żalów, buntu, zazdrości. Zawsze pełnych tęsknoty.
reklama
– Nawet miałam zarzuty ze strony środowiska, że tak otwarcie pisałam. Chodziło o tzw. momenty... a to w rowie, a to w biurze... Byliśmy młodzi, zakochani – śmieje się Anna Milewska, która przedrukowała niektóre listy w swojej książce „Życie z Zawadą". – Chwile miłosnej bliskości rekompensowały owe zwątpienia, tu byliśmy zgodni, zgrani. „Jaki jest piękny – notowała – gładki i ciepły, tak pięknie pachnie, śpimy razem bezwolnie i dziecinnie". „Umiał być bardzo czułym i atrakcyjnym kochankiem. I tak to nasz związek trwał, przechodząc próby czasu i rozłąk" – pisze w swojej książce.
Wszystkiego mi nie zabiorą Śliczna, filigranowa aktorka o delikatnych rysach, zawsze otoczona była wianuszkiem adoratorów. On szczupły, wysoki, szarmancki, o zniewalającym uśmiechu, z temperamentem wodzireja. Nie mógł opędzić się od kobiet.
Ich miłość trwa, choć od śmierci Andrzeja Zawady mija 14 lat. Przetrwała zawirowania losu, strach, kiedy w temperaturze minus 50°C zdobywał szczyty Himalajów, tygodnie milczenia, kiedy nie pisał listów, niepokoje, kiedy flirtował z innymi kobietami. Na przykład z nieznaną Annie Hanią. „Na pewno będziemy jeszcze razem, żeby nie wiem, ile granic nas dzieliło, prawda, Kochany? H." – pisała Hanna w liście do Zawady.
Albo inna: „Tak wiele jest we mnie pragnień, spełnienia Twoich zamierzeń, jak i, wybacz egoizm, żeby dotknąć Twej ręki, twarzy, powiek, potem już tylko słowo szczęście" – wyznawała N. „Ale mam pecha, cholera, jak raz zakochałam się, co nie przychodzi mi łatwo, to w żonatym. Takie to moje zezowate szczęście" – pisała z kolei Z.
Ale Anna była wyjątkowo tolerancyjną żoną. Z przymrużeniem oka przypatrywała się mężowskim zalotom. – Dlaczego mam go trzymać kurczowo dla siebie? Wszystkiego przecież mi nie zabiorą. Zresztą istniała nieprzekraczalna granica. Byłam pewna siebie i jego uczuć. Nawet trochę współczułam jego adoratorkom. Były na pozycji z góry przegranej – mówi po latach z uśmiechem.
„Kochany Mój, dostać od męża list miłosny w pięćdziesiątej mej »wiośnie« uważam za życiowe osiągnięcie! Dzięki Ci za dobre i kochane słowa. (...) Ty moje Nienasycenie Kochane" – to z listu Anny do Andrzeja z 1981 r. Nadal przyjaźni się z jedną z adoratorek męża, zwaną „Małpeczką". Inna na jej miejscu wydrapałaby takiej ślicznotce oczy. Ale nie Anna.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.