Strona 2 z 2
Drugie przykazanie łamane powszechnie brzmi:
„Jesteś tym, co jesz, a każda przesada zamienia cię w pokarmowego męczennika".
Równie niebezpiecznym i zatruwającym radość z życia grzechem jest ciągłe bycie na diecie.
To zbiorowy obłęd podsycany w mediach poradnikowych. Dietetycy nieźle karmią się sami (bo koszą fortunę) tą masową religią i wymyślają dziesiątki metod „sprawdzonych, skutecznych, bez efektu jojo". Można wymieniać modę na panowanie kapusty, bananów, na jedzenie tylko mięsa i jajek, albo tylko owoców i warzyw. Diety 1000 kalorii, 5 posiłków, zasad „nie jemy po 18", albo „nie jemy przed 8". Diamentowych godów głodówkowych lub wrzucania w siebie, jak w niemowlę, posiłków z zegarkiem w ręku, co 2 lub 3 godziny.
Godzin spędzanych w kuchni na odczytywaniu receptur zgodnie z zasadą, że im bardziej skomplikowana dieta, tym pewnie skuteczniejsza. Reżimu sałat, liści, pędów i kiełków, aż do uczucia, że rosną nam uszy jak u królika, a brzuch zapełnia zielony szlam. Diety „tylko na parze" albo „tylko bez tłuszczu". Zawsze zero cukru (biała śmierć!), zero białka lub – ostatni obłęd!!! – zero glutenu (brzuch pszeniczny jako twój morderca). Diety bezmlecznej (opartej na błędnym przekonaniu, że każdy nie toleruje laktozy) lub przeciwnie – mlecznej.
Po każdym z tych niewolniczych reżimów nastaje czas wyjścia na wolność i chociaż każda dieta daje efekt utraty wagi, to każda opierająca się na nienormalnym pozbawianiu się jakichś składników lub zmuszaniu do jedzenia tego, co nam wcale nie smakuje (ekstremalne są diety polegające na rozrabianiu wodą chemicznych papek, czyli rozpuszczaniu wstrętnych w smaku sproszkowanych posiłków) kończy się tyciem, złością na siebie i... pójściem na kolejną dietę.
reklama
Psychologowie zaczynają zwracać uwagę na zupełnie nowe niszczące zjawisko: zaburzające relacje matki i córki w domu, w którym stale mówi się o odchudzaniu. Jak to wygląda w praktyce domowej? Dziewczynka rośnie obok mamy i ciągle słyszy: „jestem gruba, jestem brzydka, tego nie mogę, tamtego nie mogę, jestem na diecie, nie jem z wami obiadu, nie ruszajcie mojej sałaty itd. itd.". Na początku nie rozumie, dlaczego mama, która dla niej jest najpiękniejsza, uważa odwrotnie? Wreszcie następuje przełom: „Mama nigdy nie kłamie! Skoro tak mówi, to znaczy, że jest brzydka, bo gruba...". I rośnie w cieniu brzydkiej matki.
Paranoja osiąga zenitu, kiedy dziewczyna dorasta i sama zaczyna tak myśleć. Skoro jest córką matki na permanentnej diecie i w dodatku brzydkiej, bo grubej, to u nich jest to dziedziczne! Latorośl idzie na dietę, potem na kolejną, rośnie w przekonaniu o rodzinnej szpetocie, samoocena leci w dół i wszystko kręci się wokół tego, co się je... Mamy do czynienia z drugim pokoleniem żywieniowych wariatek, które nauczyły się tego od tej, która powinna być wzorem. I jest. Tyle że antywzorem.
Na fali tych wszystkich szaleństw rośnie jak na drożdżach zjawisko łamiące ostatnie przykazanie z naszego dekalogu, czyli: „jedz zdrowo, będziesz zdrowy". Pozornie niewinny, chociaż niszczący i paraliżujący normalność przymus powodujący, że grzechem jest ciągłe jedzenie zdrowo.Na długiej liście zaburzeń odżywiania wylądował on niedawno, bo dopiero w 1997 roku, kiedy amerykański lekarz Steven Bratman napisał książkę także o sobie i dał jej tytuł „W szponach zdrowej żywności". Opisał w niej ortoreksję, czyli patologiczną obsesję jedzenia wyłącznie zdrowo i ekologicznie. Ortorektycy – jak anorektycy – całe swoje życie podporządkowują zdobywaniu i przygotowywaniu posiłków według ściśle określonych reguł.
Rozejrzyjcie się dookoła. Tak, tak. Coraz więcej znamy osób będących na krótkiej drodze do ortoreksji. Kupują tylko w ekologicznych farmach, godzinami dbają o każdy zdrowy szczegół menu, wymieniają się kontaktami z podobnymi do siebie, przyjaźnią z krowami, z mleka których jedzą chude sery, głaszczą kury z wolnego wybiegu, robią drogie, ekskluzywne badania krwi, które mają pokazać, co im wolno jeść, a czego pod żadnym wypadkiem nie mogą tknąć. Świrują i tym świrem zarażają innych. Tracą fortunę na laboratoria i dietetyków od zdrowej żywności. Jedzą tak zdrowo, że jest to chore.
Co łączy tych wszystkich maniaków, których opisałam? Dawno już zapomnieli, co to znaczy zjeść z apetytem. Każdy kęs to wyzwanie. Nieustannie myślą o żarciu. Bywają głodni. Jedzą nie to, co smaczne i na co mają ochotę. A ten czas, który jest przed nami, widzą w czarnych barwach... Bo przed nami święta. Drodzy! Wrzućcie na kulinarny luz. Chociaż teraz. Posłuchajcie ciała, a nie poczucia winy. Zróbcie tak, jak mówił mój tata: „Skoro mi smakuje, to nie może mi zaszkodzić". Wesołych, smacznych świąt!
Zofia Kleibergfot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.