To miesiąc najważniejszy w moim życiu. 25 października przyszła na świat moja córka.
Był rok 1980. Piątek. Przed szóstą rano zobaczyłam ją po raz pierwszy. Zabrali mi okulary i nie widziałam szczegółów, ale nawet niewyraźny obraz różowego „robaczka" wyzwolił we mnie dotąd nieznane uczucia. To było jak wybuch wulkanu. Nagle cały świat zamknął się w 3,5-kilogramowym człowieczku owiniętym w tetrową pieluchę.
Narkotyczny stan opętania dzieckiem trwał u mnie aż cztery lata. Potem powoli ustępował rozważnej miłości. Gdyby w czasie tych czterech lat ktoś odebrał mi dziecko, pękłoby mi serce. Umarłoby jak ryba bez wody. Nie byłam wyjątkową matką. To samo przeżywają prawie wszystkie ssacze rodzicielki. Tyle że wyraz ich rozpaczy po stracie dziecka nie musi być dla nas zrozumiały. Łatwo odczytujemy cierpienie z ludzkiej twarzy, znajomych słów i gestów.
Antylopa, której hiena porwała cielątko, wygląda dla nas tak samo jak przed tragedią. Nie jesteśmy antylopami i nie znamy języka ich emocji. W niczym to nie usprawiedliwia obojętności, z jaką szykujemy na obiad bitki cielęce.
Bo czymże jest cielęcina? Przecież to ciało krowiego dziecka. Ginie bardzo młodo. Nieświadome okrucieństwa świata, w jakim przyszło mu się urodzić. Nagle ktoś odrywa go od matczynej mleczarni, potem kilka godzin, dni przerażenia, tęsknoty i... Cielęcina.
A jego matka? Krowa. Stoi i przeżuwa kiszonkę. Nie jest już normalną krową. Czułą matką, która rzuci się na lwa, gdy ten zechce zabrać jej dziecko.
Człowiek jest okrutniejszy od dzikiego drapieżnika. Zamknął ją w „fabryce do produkcji mleka" i każe rodzić. Nie, nie ma przedtem romansu z byczkiem Fernando. Rolę miłosnych uniesień zastąpiła plastikowa rurka. Krowa nigdy nie pozna ojca swoich dzieci. Już dawno skończył jako soczysty befsztyk. Gdy rodziła pierwszy raz, poczuła zapach cielaka. Stało się z nią to samo co ze mną 25 października 1980 roku. Potem pękło jej serce. Umarło jak ryba bez wody.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.