Strona 1 z 2
Nie mogli bez siebie istnieć, choć wszystko ich różniło. Miłość Krzysztofa Trzcińskiego-Komedy i jego żony Zofii przerwała nagła śmierć artysty. Nagła, choć zapowiedziana przez znaki.
Słynne zdjęcie znanego krakowskiego fotografa Wojciecha Plewińskiego: poranek, Zofia z długim płowym warkoczem leży na wąskim łóżku w zakopiańskim pensjonacie. Za nią przy ścianie siedzi Krzysztof. Ona jest naga, ledwo przykryta kołdrą, on w piżamie, gra na saksofonie. Ona jeszcze na wpół senna, mogłoby się wydawać, że bezwolna i bierna.
Nic bardziej mylnego. Bo jak Zofia przyzna kiedyś w jednym z wywiadów, to ona jest szyją, która kręci jego głową. Głową, w której zrodziła się jedna z najpiękniejszych kompozycji filmowych – „Kołysanka" do filmu Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary".
Coś na całe życie
Nie byli takimi niewinnymi czarodziejami, jak ci z filmu Andrzeja Wajdy, w którym Krzysztof Komeda zagrał właściwie siebie. Gdy poznali się w połowie lat 50., Zofia, już wówczas znana promotorka jazzu, miała za sobą nieudane małżeństwo... z leśnikiem. Jego owocem był syn Tomasz, w tym czasie na wychowaniu u jej matki. Krzysztof Komeda, laryngolog o urodzie chłopca, miał z kolei na koncie kilka romansów, w tym jeden z mężatką. Przyciągał do siebie kobiety, choć był rudy i kulawy (w dzieciństwie przeszedł polio).
Zazwyczaj małomówny i skryty, tamtej nocy, podczas Zaduszek Jazzowych w Krakowie, nieoczekiwanie się otworzył przed tą bliżej mu nieznaną, zjawiskowo piękną kobietą. Opowiedział jej o sobie wszystko. Nawet o tym, że gdy kiedyś jako dziecko bawił się w wojnę, napisał na drzwiach, zamiast komenda, „komeda". No i takie już zostało mu potem przezwisko.
„Wymknęliśmy się z zatłoczonej sali" – wspomni Zofia w jednym z wywiadów tamto ich spotkanie. „Poszliśmy na Wawel i tam, oparci o mur, wpatrzeni w Wisłę, a potem we wschodzące słońce, przegadaliśmy parę godzin. Szybko zrozumiałam, że to jest coś głębszego, coś na całe życie".
Zamieszkali ze sobą w Krakowie, w niewielkim, odrapanym mieszkaniu, właściwie w wilgotnej norze. Po dwóch latach wzięli ślub. Huczny, nie tylko w przenośni. Któryś z gości dla hecy podłożył państwu młodym podczas wesela petardę. Huk był przeogromny, bo petarda wybuchła w łazience pełnej kwiatów, przy okazji rozwalając kilka okien i drzwi. Nie przeszkodziło to weselnikom bawić się do białego rana.
reklama
Wcześniej, za namową Zofii, Komeda rzucił, choć z żalem, medycynę i całkowicie poświęcił się muzyce. A Zofia, zwana coraz częściej "szaloną Zośką" (nawet jeden z utworów poświęconych ukochanej kompozytor nazwał „Crazy girl"), całkowicie poświęciła się Krzysztofowi.
Była jak Ziemia, dzięki której jego Księżyc mógł świecić pełnym blaskiem. Inna sprawa, że Księżyc zawsze Krzysztofa pociągał. Często lunatykował. Ale miewał też koszmary, śniły mu się spalone słońcem ugory. Przeraźliwie się ich bał. Gdy się wybudzał, nieraz z krzykiem, Zofia głaskała go, przytulała, mówiąc, że to tylko zły sen.
Wszystko do końca
„Byłam nadopiekuńcza – przyznała po latach w jednym z wywiadów. – Ja Krzysia nawet strzygłam, bo jemu wciąż szkoda było czasu. Albo komponował, albo coś mu się dobrze grało, albo ćwiczył palcówki. (...) Tak się nim opiekowałam, że nawet przy wyrywaniu zęba stałam za fotelem dentystycznym i trzymałam go za skronie".
Nie stanowili jednak idealnej pary. Zofia bywała nieznośna, zaborcza, zazdrosna, kłótliwa, czasem wręcz agresywna, zwłaszcza po alkoholu. Ale nie unikała go. „Jak tańczyłam – to tańczyłam do upadłego; a jak piłam... Wszystko robiłam do końca – zwierzyła się po latach jednemu z dziennikarzy. – Całą siebie wkładałam w każdą czynność...". Także w prowadzenie kariery męża.
To ostatecznie Zośka namówiła Krzysztofa, by zgodził się napisać muzykę do etiudy „Dwaj ludzie z szafą" Romana Polańskiego kończącego właśnie studia filmowe. Kolejnym filmem, który okaże się kamieniem milowym w karierze zarówno reżysera, jak i jego ulubionego kompozytora, będzie „Nóż w wodzie".
Państwo Trzcińscy mieszkają już wówczas w Warszawie. Kochają się, wspierają i drą z sobą koty. Najmocniej wtedy, gdy na jaw wychodzą kolejne romanse Komedy, często ze znanymi piosenkarkami i aktorkami. Na wieść o nich Zofia rzuca w kuchni talerzami. „Potrafiłam walizkę mu wystawić, wypchnąć go i zamknąć drzwi – wyliczała po latach. – Ale jak się wykrzyczałam ze 40 minut, to mi się go żal robiło. Otwieram drzwi, walizka stoi i on. Bez słowa. To ja walizkę z powrotem i mówię: »Chodź. Już mi przeszło«".
Tymczasem Roman Polański kręci już filmy na Zachodzie. Komeda, choć czuje się przede wszystkim jazzmanem, komponuje muzykę do kolejnych obrazów przyjaciela, m.in do „Matni" i „Nieustraszonych pogromców wampirów". Wreszcie do „Dziecka Rosemary", filmu od początku otoczonego diaboliczną aurą. Nie tylko z powodu fabuły, której istotą są narodziny dziecka szatana, lecz także wielu dziwacznych, wręcz mrocznych zdarzeń, które dzieją się na jego planie. A jak się wkrótce okaże, także po zakończeniu zdjęć.
Pod koniec 1967 roku (a ma już wtedy na swoim koncie muzykę do ponad 60 filmów) Komeda wyjeżdża do USA, żeby kończyć pracę nad ścieżką dźwiękową do „Dziecka Rosemary" oraz obrazu Kulika „The Riot". Podpisuje umowę na utwory do kolejnych dzieł. I wszystko wskazuje na to, że Amerykę zaczyna traktować jak swoje nowe miejsce na ziemi.
A co z jego dotychczasową ziemią, czyli Zośką? Zośka na moment zjawia się w Stanach. I w przeciwieństwie do męża nie jest nimi w ogóle zachwycona.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.