Urodziłam się we wrześniu. Szóstego o szóstej rano, ale w piątek. Minęło dopiero 20 lat od zakończenia najstraszniejszej z wojen i ludzie cały czas nosili ją w sercach. Bali się. Zresztą mieli powody. Wojna skończyła się nie dla wszystkich. Polacy musieli zmierzyć się z czymś, co niby wojną nie było, ale raniło podobnie.
Nowy, komunistyczny „ład". Za cel przyjął sobie zabrać ludziom resztki godności i człowieczeństwa. W 1957 roku troszkę poluźnił kajdany, bo kilka lat wcześniej umarł przywódca komunistycznego reżimu – Józef Stalin. Nie znaczy to wcale, że jego następca Nikita Chruszczow zapałał miłością do podporządkowanych sobie narodów. Na pewno nie, ale był mniej krwiożerczy.
W takich okolicznościach postanowiłam przyjść na świat. Istniały już szpitale położnicze i z pewnością robiły, co mogły, aby zwiększyć populację obywateli PRL. Nie ustrzegły się jednak odgórnych zaleceń. W 1957 roku wszystkie noworodki podlegały obowiązkowi szczepienia przeciw gruźlicy. Oczywiście radziecką szczepionką.
Jak można się spodziewać, pozostawiała wiele do życzenia. Tylko najsilniejsze dzieci wychodziły z tego bez szwanku. Rodzice postanowili więc, że urodzę się w domu. W dużych miastach uznawano to za sabotaż. Zresztą wówczas każde najbardziej naturalne zachowanie mogło być uznane za szkodliwe.
Nasz dom nie był do końca nasz. Po wojnie Warszawa była wielkim rumowiskiem. Brakowało mieszkań, więc nowa władza i tu wzięła przykład od radzieckich przyjaciół. Komunałki. Jedno mieszkanie i kilka rodzin. Tyle, ile pokoi. Wspólna kuchnia i łazienka. Dziś nie do zaakceptowania – wtedy nie było wyboru.
Mama mojej mamy dzieliła dach nad głową z dwójką samotnych sublokatorów. Zajmowała największy pokój, bo miała córkę. Po jej zamążpójściu wyprowadziła się do szafy. Dużej wnęki w ścianie. Uwiła sobie gniazdko na kilku walizkach. Młoda para dostała w prezencie cały pokój z wygodnym tapczanem. Oczywiście, w szafie babcia spędzała tylko noce, ale i tak uważam to za wielką ofiarę.
reklama
W pokoju poza tapczanem stał stary, dębowy stół. To na nim mama wiła się w bólach zwiastujących macierzyństwo. Obok krzątał się mój ojciec. Miał doświadczenie w odbieraniu porodów u zwierząt, więc i tu radził sobie doskonale. Ale mi nie bardzo się spieszyło.
Mama męczyła się długo, a na dodatek wiedziała, że nie wolno jej było krzyczeć. Na początku wszystko przebiegało zgodnie z planem. W ciszy. I byłoby tak dalej, gdyby nie Amiczka. Nasza suczka. Ojciec zamknął ją w babcinej sypialni, lecz ona nie miała zamiaru zostawić swojej pani w tak ważnym momencie.
Dopóki nie zaczęłam opuszczać matczynego ciała, siedziała cicho. Ale gdy tylko wystawiłam głowę na światło dzienne, podniosła najgłośniejszy w swoim życiu alarm. Skakała na drzwi, a że nie miały solidnego zamka, otworzyła je bez trudu. Skąd wiedziała, że to już? Stanęła przy ojcu i zapytała – jak mogę pomóc? Była już matką i znała ten ból.
Psy mają doskonały węch i coś, co można nazwać telepatycznym odbiornikiem. Stąd wiedzą, że oczekiwana osoba właśnie wysiadła z samolotu, choć lotnisko oddalone jest od domu wiele kilometrów. Przeczuwają jej powrót nawet wtedy, gdy nikt inny się tego nie spodziewa.
Trudno się dziwić, że Amiczka wyczuła moją wizytę bez trudu. Z pewnością doskonale wiedziała, że siedzę w maminym brzuchu, i też czekała. A stół był znacznie bliżej szafy niż lotnisko.
Ojciec przyjął jej decyzję z pełnym zrozumieniem i dlatego była poza nim pierwszą istotą, która powitała mnie na tym świecie. Widziała mnie wcześniej niż udręczona mama.
Niestety, z powodów kulturowych i religijnych nie mogła zostać matką chrzestną, choć z pewnością na to zasługiwała. Troszczyła się o mnie znacznie bardziej niż prawdziwa chrzestna mama. Na spacerach pilnowała wózka jak najlepiej wyszkolony bodyguard.
To Amiczka nauczyła mnie chodzić. „Stanęłam na nogi", podciągając się na jej bujnych lokach. Nie znam wielu osób, które „stanęły na nogi" dzięki suczce.
Dorota Sumińskadoktor weterynarii,prowadzi popularne programy o zwierzętachfot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.