Jej świat się walił, a ona bała się, że jeśli zacznie płakać, nie będzie umiała przestać. Wiedziała, że musi się trzymać. Jak Kapitan, kiedy trzymał linę ratunkową...
Kiedy po raz pierwszy spojrzała mu w oczy, zatonęła w ich błękicie. Miała wrażenie, że wpadł w nie skrawek letniego nieba, a potem rozpłynął się w bezmiarze oceanu.
Wokół tych niebieskich oczu czas wydrążył głębokie bruzdy. Jak ślady statków chaotycznie przecinających równą taflę wody. Wszystko to otaczały falujące, białe, nieprawdopodobnie gęste włosy. I broda. Srebrna, długa, ale ujarzmiona ręką człowieka.
Obrazek jak z Hemingwaya. Brakowało tylko fajki. Zabrakło też pięknej prozy. Pozostała proza życia. Zwłaszcza kiedy szedł pewnie, zamaszystym krokiem, mocno stąpając po podłodze szpitalnego korytarza. A luźno zwisająca piżama bezlitośnie zdradzała kryjące się pod nią wychudzone ciało. Niegdyś wyprostowane, teraz przygarbione, obnażało okrutną prawdę. Oto wszystkie żywioły świata przegrywały walkę ze śmiercią.
Zabrakło jej łez
Za każdym razem, patrząc w ten skrawek nieba w jego oczach, przypominała sobie tamten dzień, kiedy jej niebo pękło z trzaskiem. Kiedy bezradnie patrzyła, jak rozpada się na coraz mniejsze kawałki i jeden po drugim wali się jej na głowę.
Łup! „To jeszcze nie koniec świata. Tak łatwo się nie umiera. Właśnie drukuję wynik biopsji. O cholera". Łup! „Co mam zostawić? Ładną bliznę? Proszę panią, tu nie chodzi o pani wygląd, tylko o życie!" Łup! „Kiedy cię nie było, wyprowadziłem się. Tylko na jakiś czas..." Łup! „No szkoda, to jest poważna oferta. Zaproponowaliśmy bardzo korzystne warunki. Niestety, nie możemy czekać..." Łup! „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Sto lat!" Łup! „Mamo, tato, długo o tym nie mówiłam. Nie miałam siły. Myślałam, że to minie. Ale chyba muszę wam coś powiedzieć..." Łup! Łup! Łup!!!
To było pięć lat temu. Skończyła wtedy czterdzieści lat. Jak jeszcze nigdy w życiu czuła się kobieca, spełniona, zakochana, szczęśliwa. Ironia losu. Wyrok usłyszała wtedy, kiedy tak cholernie chciało jej się żyć.
reklama
Kapitan lubił przysiadać na parapecie w rozwidleniu korytarza. Miał wtedy pod kontrolą obie jego odnogi. Ster na prawą i lewą burtę. Jak w życiu. Niezależnie od fal, prądów, skali Beauforta czy ryczących czterdziestek. Zawsze na pełnych żaglach.
Przysiadała blisko niego, nad kaloryferem, przy oknie, podświadomie szukając ciepła. Próbując uciec od własnych myśli, słuchając jego słów. Kobieta na zakręcie. W środku rycząca czterdziestka, bez mokrej chusteczki w kieszeni szlafroka. Nie potrafiła płakać. Od pięciu lat nie rozpłakała się ani razu. Jakby w tym natłoku zdarzeń i myśli zabrakło jej łez.
Koło ratunkoweJej świat walił się z trzaskiem, a ona bała się, że jeśli zacznie płakać, nie będzie umiała przestać. Wiedziała, że musi się trzymać. Jak Kapitan, kiedy trzymał linę ratunkową, boleśnie wrzynającą się w jego szorstkie dłonie. Mimo przenikliwego zimna, paraliżującego wszystkie ruchy. Mimo strug ulewnego deszczu zalewającego i tak już bezradne w nocnym mroku oczy. Mimo wiatru, który wtłaczał każdy oddech z powrotem do płuc i próbował zdmuchnąć ludzką postać prosto w czarną toń. Beznadziejną, jak przepaść w oczach tonącego człowieka.
Te oczy Kapitan widział tylko przez chwilę. Zanim kolejna fala zmyła chłopaka z pokładu. W tym jednym momencie, niczym w zatrzymanym kadrze, w lśniących w ciemności oczach odmalowały się skrajne uczucia. Przerażenie i bezgraniczne zdziwienie, rozpacz i nadzieja, widmo nieuniknionej śmierci i desperackie pragnienie życia...
Dlatego ostatkiem sił, wbrew prawom natury i ludzkim możliwościom, trzymał linę z kołem ratunkowym. Na jej końcu szalejący ocean igrał sobie z czyimś życiem. Nie puścił. Mokry, twardy, poszarpany sznur kaleczył mu skórę dłoni. Z każdym szarpnięciem fali wrzynał się w ciało. Coraz głębiej i głębiej, aż do kości. Ale nie puścił. Jakby od tego zależało nie życie człowieka za burtą, ale jego własne. Jakby cieknąca ciepłą strużką krew wyzwalała w Kapitanie nadludzką moc. Ta siła pozwoliła mu wyrwać człowieka z otchłani śmierci na powierzchnię życia.
Udając życieTaka miłość nie powinna się pojawiać. Nieproszona, bez ostrzeżenia, bez możliwości wyboru. A na pewno nie wolno jej pojawiać się po czterdziestce. Kiedy już bliżej niż dalej. Kiedy wszystko poukładane, pozamiatane, bezpieczne. Kiedy na taką miłość zwyczajnie jest już za późno. Kiedy za późno na wszystko. To niesprawiedliwe, nieprzyzwoite, niewybaczalne. W życiu trzeba płacić wszystkie rachunki. A w jego drugiej połowie bonusy kosztują podwójnie.
Wiedziała. Od samego początku miała świadomość, że to uczucie i wszystko, o co wcale się nie prosiła, przed czym się broniła, dostaje na kredyt. I że nic nie trwa wiecznie. A kiedy i to się skończy, życie wystawi jej rachunek. Jednak wezwanie do zapłaty przyszło za wcześnie. I wcale nie od życia.
Właśnie wtedy zapomniała płakać. Pośród natłoku zdarzeń, między kolejnymi, pękającymi fragmentami jej świata, jak po eksplozji w Hiroszimie. Nie umiała już tego poskładać. A może nie chciała. Nie wierzyła, że jeszcze jest po co. Że w ogóle warto podejmować jakikolwiek wysiłek pomiędzy dniami zaznaczonymi w kalendarzu czerwonym wykrzyknikiem.
Bo jak miała zaznaczać kolejne wizyty w szpitalu? Nie chciała nikogo przerazić. Postanowiła chronić przed tą wiedzą swych bliskich. Tylko dla niej czerwony wykrzyknik stanowił priorytet. Choćby świat się walił i pękało niebo. Pomiędzy wykrzyknikami po prostu zapełniała puste kartki czasu. Poranki z Szymborską, popołudnia z Osiecką, wieczory z Lindą i nocne maratony z Almodóvarem.
Kapitan nie lubił życia na niby. Musiało mieć wyraźny smak. Dlatego, wbrew zakazom i szpitalnej diecie, zajadał snickersy z automatu na korytarzu. Albo zamawiał kebab czy sushi, dowożone prosto w jego pokryte bliznami dłonie. Zjadał niedużo. Tak tylko, żeby przełamać szpitalną rutynę. Żeby dodać pikanterii tym ostatnim chwilom. Nie dbał o dietę. Miał siedemdziesiąt siedem lat. Przeżytych intensywnie. Wykorzystanych w pełni, co do minuty.
Czas, który pozostałKiedy zabierali go na blok operacyjny, jeszcze raz spojrzała mu w oczy. Niezmiennie błękitne i spokojne. Ze spokojem więc czekała, aż przywiozą go z powrotem. Nie przywieźli. Miał spędzić tę noc na OIOM-ie. Rano, już z własnym wypisem w ręku, naiwnie spojrzała na leżącą przy jego łóżku szczoteczkę do zębów, komórkę i kubek z napisem: „Za tych, co na morzu". Bezradnie patrzyła, jak pielęgniarka zbiera te przedmioty i jeden po drugim wkłada do plastikowego worka. Chciała coś powiedzieć. Że ma tego nie ruszać. Że to nie fair. Że nie zdążyła się pożegnać. Ale słowa utknęły jej w gardle. Jakby struny głosowe przestały odbierać impulsy z mózgu i popękały od uderzeń walącego serca. Wtedy, po raz pierwszy od pięciu lat, zupełnie bezgłośnie się rozpłakała.
Łzy ciekły jej z oczu, jeszcze kiedy przystanęła na schodach przed szpitalem. Wiosenne niebo było niewiarygodnie błękitne. Za bardzo – jak na tę porę roku. Lekki wiatr przyniósł ze sobą zapowiedź kwiatów, budzących się do życia po zimowym śnie. I niemal równocześnie – zapach schabowego, prosto z otwartych okien szpitalnej garkuchni. W tym momencie poczuła głód. Fizyczny, pierwotny. A jednocześnie, niemal całkiem już zapomniany przez nią, nieprawdopodobny apetyt na życie.
Edyta Szottil. Monika Buczyńskafto. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.