Nigdy bym się nie spodziewała po Lidii, że wierzy w takie rzeczy. Zadzwoniła pewnego wiosennego dnia i powiedziała: „Musisz przyjechać".
Mieszkała kilka kilometrów za miastem. Po ciotce odziedziczyła stary dom z ogrodem, który dawno nie widział ogrodnika. Gdy byłam tam po raz pierwszy, pomyślałam, że to nie jest miejsce dla Lidii. W jej stanie ducha... – To dom samotnych kobiet – wyjaśniła wtedy, wspominając poprzednie lokatorki.
Lidia miała kiedyś męża i syna. Zostawiła ich, bo spotkała miłość swojego życia. Po rozwodzie były mąż, bez jej wiedzy i zgody, wyjechał z małym Stasiem do Australii. Na zawsze. Przez dwanaście lat miłość do ukochanego mężczyzny wypełniała Lidii pustkę po synu. A potem wszystko się skończyło. Została sama.
Wówczas trafiła do mnie. Chciała wiedzieć tylko jedno: czy w ogóle odzyska Stasia. Potem zmieniła to pytanie na: „Kiedy?". Na pierwsze odpowiedziałam: „Tak". Na drugie: „Nie wiem". Przyjęła to z rozbawieniem, twierdząc, że i tak we wróżenie nie wierzy. Już bardziej w los, a jeszcze bardziej w przypadek. Była psychologiem, terapeutką uzależnień, i przynajmniej zawodowo mocno stąpała po ziemi...
Opowiedziała mi o kobietach, które wcześniej mieszkały w odziedziczonym przez nią domu. Rzeczywiście, prędzej czy później zostawały same. – Ale pani od razu zamieszkała w tym domu sama, więc może będzie odwrotnie. Pani samotność się tu skończy.
Nie wyśmiała mnie, jak to miała w zwyczaju, gdy się z czymś nie zgadzała. Zaskoczyła mnie propozycją, żebyśmy mówiły sobie po imieniu. Odprowadzając mnie do furtki, powiedziała: – Byłoby fajnie, gdybyśmy były sąsiadkami – wskazała dom za płotem, przylegający do jej ogrodu. – Niestety, ktoś go kupił.
I nagle w kwietniu telefon: „Musisz przyjechać".
reklama
Było pięknie. Po długiej zimie wszystko kwitło na całego. Lidia czekała na mnie w stroju ogrodniczki. Kazała się zawieźć do pobliskiego lasu.
– Widzisz te brzózki, które wyrosły na drodze? Nie mogę dopuścić, by zginęły pod kołami samochodów. Wykopiemy je i posadzimy w moim ogrodzie. A one mi się odwdzięczą.
– Co przez to rozumiesz? – zapytałam zaskoczona.
– Po prostu pięknie urosną – odpowiedziała. – I powiedzą mi, w którym miesiącu dostanę wiadomość od Stasia.
– Jak to zrobią? – zapytałam trochę zaniepokojona.
– Jest ich dwanaście, tak jak miesięcy w roku. To może przypadek, a może nie. Każdą nazwę imieniem miesiąca. Ta, która urośnie najwyżej, wskaże mi datę...
– To jakaś pradawna wróżba? – spytałam, zachowując powagę.
– Nie, moja autorska. Dobra jak każda inna. Jeszcze nie mam dla niej nazwy. Pamiętasz wróżenie z długości słomy czy siana wyciąganego spod wigilijnego obrusa?
– Długa słomka równa się długie życie – wyrecytowałam.
– No właśnie! Wszyscy to wiedzą.
Doszłam do wniosku, że skoro ten pomysł poprawia jej nastrój, to chyba nic złego. W każdym razie brzózki w ogrodzie Lidii posadziłyśmy wzdłuż płotu sąsiada, po kolei, zaczynając od Stycznia. Przy okazji odkryłyśmy, że wszystkie nazwy miesięcy są rodzaju męskiego...
Jesienią zajrzałam w karty Lidii. Tak dla siebie. Na pytanie, kiedy spotka się z synem, dostałam odpowiedź, że za kilka miesięcy! Może na Wielkanoc? – ucieszyłam się, ale milczałam. Tymczasem Lidia przyglądała się swoim brzózkom. Jak na złość rosły równo, jakby się zmówiły, żadna nie chciała ponad inne wyskoczyć w górę.
Wiosną następnego roku coś się zaczęło zmieniać! U marcowej brzozy pojawił się wystający czubek. Lidii serce zabiło na ten widok. Od razu do mnie zadzwoniła. – Jeszcze poczekajmy – uspokoiłam ją. I miałam rację. Którejś nocy brzoza o nazwie Kwiecień wyraźnie prześcignęła inne. A dwa dni potem przyszedł list z Australii! Dwudziestoczteroletni już Staś zapraszał matkę do Sydney... na swój ślub. Na lotnisku czekał na nią opłacony bilet.
Nigdy nie widziałam Lidii tak szczęśliwej. Przed wylotem wpadła do mnie z kluczami i zapowiedziała, że zgłosi się po nie jej pacjentka Beata.
– Podtrzyma tradycję domu samotnych kobiet – dodała Lidia.
– Albo dom przyniesie jej szczęście. Jak tobie – poprawiłam ją.
– Musiałby się zjawić w nim mężczyzna, którego imienia Beata nawet nie zna. Spędzili ze sobą kilka godzin na lotnisku w Madrycie, podczas strajku kontrolerów lotów i zakochała się w nim bez pamięci.
– Cuda się zdarzają – wtrąciłam.
– No to przekonaj ją, że warto na niego czekać – zaproponowała Lidia. – Bo ona wybrała inny sposób: pakuje się w coraz bardziej toksyczne związki. A potem z moją pomocą liże rany. I wszystko po to, by zapomnieć o tamtym mężczyźnie.
Tak poznałam Beatę. Odwiozłam ją do domu Lidii. Obeszłyśmy cały ogród. Pozostałe brzozy dogoniły Kwiecień! Stały równo, na baczność, może nawet przyglądały się nowej lokatorce...
– Kto mieszka w domu za płotem? – zainteresowała się Beata.
– Listonosz powiedział Lidii, że to jakiś cudzoziemiec.
Nie wiem, co skłoniło Beatę do złożenia wizyty sąsiadowi. Może nauczyła się tego za granicą. W każdym razie tak jak w amerykańskich filmach wzięła ciasto i zastukała do jego drzwi. Otworzył mężczyzna, o którym od trzech lat myślała każdego dnia i w nocy, gdy nie mogła zasnąć. A jedynym pocieszeniem były słowa Paolo Coelho: „Kiedy wszystko zawodzi, możemy jeszcze kochać, nie oczekując odwzajemnienia...".
Anna Złotowskafot. shutterstock
dla zalogowanych użytkowników serwisu.