W zeszłym roku byłam w sanatorium. W parku poznałam przykutą do wózka inwalidzkiego starszą kobietę. Opowiedziała mi fascynującą historię…
Gdy miałam cztery latka, wypadłam z balkonu. Złamałam kręgosłup i od tamtej pory nie mogę chodzić. Przez lata opiekowała się mną mama, która wychowywała mnie samotnie. Dbała o mnie bardzo. Nauczyła, jak żyć, godząc się z ograniczeniami. Pilnowała, bym chodziła do szkoły, uczyła się języków, bywała w teatrze, spotykała się z ludźmi. Nigdy jednak nie byłam ani zbyt dobrą uczennicą, ani zbyt atrakcyjnym towarzystwem dla innych.
Odkąd pamiętam, moim ulubionym zajęciem było malowanie. Obrazy i bujna wyobraźnia to od zawsze był cały mój świat. Świat, który kochałam, i z którego czerpałam satysfakcję. Miałam szczęście, bo los dał mi talent. Na tyle duży, że studia na ASP ukończyłam z wyróżnieniem.
Gdy mama odeszła, stałam się odludkiem. Stroniłam od ludzi, bo ciągle miałam wrażenie, że się na mnie gapią z niezdrowym zainteresowaniem albo z litością. Z domu wychodziłam tylko po jedzenie i farby, czasem do galerii, która akurat wystawiała moje obrazy, albo do wydawnictw, dla których tworzyłam ilustracje.
reklama
Zawsze byłam sama i nawet polubiłam tę samotność. Rozmawiałam ze sobą albo, od czasu do czasu, z jakąś ciotką – przez telefon. Dzięki mamie nie czułam się pokrzywdzona przez los. Zaakceptowałam to, że zawsze będę żyła w pojedynkę. Po prostu tak miało być, i już. Zarabiałam niezbyt dużo, ale wystarczało na moje potrzeby. Byłam całkiem szczęśliwa. Marzyłam tylko o jednym: żeby kiedyś pojechać do mekki artystów – Prowansji. Chciałam na własne oczy ujrzeć pola lawendy, poznać malarzy zjeżdżających tam z całego świata, no i... zobaczyć choć kawałek niepolskiej rzeczywistości.
Byłam już po czterdziestce, kiedy to stało się wreszcie możliwe. Tanie bilety, jakieś udogodnienia dla niepełnosprawnych, no i oczywiście internet, którego używałam ile wlezie. Do Prowansji pojechałam latem. Było pięknie, pachnąco, gorąco. Uwielbiałam słońce, które ogrzewało moje zmęczone kości i budziło w głowie tysiące marzeń oraz pomysłów na nowe obrazy.
Miasteczko Valensole mnie zachwyciło. Mieszkałam w domu z jasnego kamienia, otulonym gęstymi cedrami i drzewami poziomkowymi. W środku bielone ściany, proste białe meble, zioła, kwiaty, po prostu bajka. Jak cudownie było usiąść w ogródku nad koszem pełnym pachnących croissantów z kubkiem białej kawy. Do tego świeża oliwa, czarna tapenada i te cudowne sery... mhm... żyć nie umierać!
Gospodarze przyjęli mnie jak członka rodziny. Muskularny syn państwa Marceau dosłownie nosił mnie na rękach. Do samochodu rzecz jasna... i zabierał na wycieczki po okolicy. Och, jak bardzo przydała mi się wtedy znajomość tych wszystkich francuskich słówek, które uporczywie przez całe lata wtłaczała mi do głowy mama.
Większość dnia spędzałam na malowaniu. Na plenery przychodzili artyści chyba ze wszystkich stron świata. Różni jak szkiełka w kalejdoskopie. W promieniach zachodzącego słońca każdy z nas fioletem barwił płótno, by ukraść choć odrobinę koloru lawendzie, której pola ciągnęły się aż po horyzont.
Codziennie siadywałam pod drzewem, skąd miałam świetny widok. Któregoś dnia Marcel przywiózł mnie jak zwykle o 16, a tu... moje miejsce zajęte. – Cholera! Toż to ten Angol przeklęty, co mazał coś obok mnie od kilku dni... Nie mógł to już wyjechać? – myślałam w duchu. Marcel z miejsca do niego doskoczył i coś tam mu po francusku nagadał. Ale tamten nic! Że niby nie rozumie! Kazałam się więc zawieźć na moje miejsce i sama zaczęłam mu tłumaczyć, że chciałabym jednak nadal stać w tym miejscu, że dla grata, na którym przyszło mi się poruszać, wszędzie indziej jest zdecydowanie zbyt miękko. I nagle Anglik zaczął mi nienaganną francuszczyzną tłumaczyć, że nie chciał wcale zajmować mi miejsca, tylko dosiąść się do mnie.
Od tej pory codziennie spotykaliśmy się pod moim drzewem. Ukradkiem przyglądałam się temu wysokiemu mężczyźnie z eleganckim srebrem na skroniach, jego lazurowym oczom i płóciennej czapce w kratę, z którą chyba nigdy się nie rozstawał. Nie nazwałabym go przystojnym. Był raczej zwalisty, a cienkie koszule zdradzały jego okrągły brzuszek. Ale podobał mi się. Widziałam w nim jakąś szlachetność wyzierającą spod ciepłego uśmiechu.
Po dwóch dniach niezręcznego milczenia John zaproponował mi lemoniadę. Pić mi się strasznie chciało, więc skwapliwie skorzystałam. A potem zaczęliśmy rozmawiać. Początkowo nieśmiało i jakoś sztywno, ale potem tak się rozkręciliśmy, że za jakiś czas znaliśmy całe nasze życiorysy. Janek – jak go nazywałam – był cudownym słuchaczem. Ciekawiły go moje opinie, odczucia i przemyślenia. Traktował mnie jak zdrową osobę. Twierdził, że to, iż poruszam się na wózku, uświadomił sobie dopiero wtedy, gdy przyszło mu mnie zatargać do restauracji. Zakochaliśmy się w sobie szaleńczo. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo można w życiu czuć się szczęśliwym.
Zamieszkałam z Johnem w Montpellier, nad morzem, które właśnie z nim zobaczyłam po raz pierwszy. Przeżyliśmy razem 18 cudownych lat. Kiedy odszedł, wróciłam do Polski, do nieco zapomnianego na te wszystkie lata maminego mieszkania. Choć mojego Janka już ze mną nie ma, wciąż jestem szczęśliwa. Bo moje wspomnienia są bogatsze o kolor lawendy.
spisała
Sylwia Bartczak
dla zalogowanych użytkowników serwisu.