Strona 1 z 3
Czy w siedem dni można zrobić coś dla świata? Można i to nie tylko dla świata, ale też dla siebie! Przekonały się o tym trzy blogerki, które wzięły udział w eksperymencie: z dnia na dzień musiały zacząć żyć ekologicznie. Co z tego wynikło?
Najtrudniej jest się przełamać, odważyć się zrobić coś po raz pierwszy. Blogerka Monika Burakowska (zielonawsrodludzi.blogspot.com) nigdy nie zapomni miny młodej barmanki, gdy zdecydowanym tonem poprosiła ją o szklankę wody z kranu. To było tuż po zakończonym eksperymencie pod nazwą „Tydzień inny niż wszystkie”, w którym Monika brała udział. Tuż po tym, jak dowiedziała się, że aby wyprodukować litr wody w butelce, trzeba... zmarnować trzy litry wody. Dziewczyna zza baru najpierw gorąco odradzała „kranówę”, że to przecież niezdrowo, że lepsza i czystsza byłaby właśnie woda z butelki. W końcu jednak z westchnieniem podstawiła szklankę pod kran… Monika zapamiętała też zdumienie w oczach spotkanego przy śmietniku sąsiada, gdy ustalała z mężczyznami zbierającymi puszki po napojach, w którym miejscu ma im zostawiać swoje.
Karina Falkiewicz (ekscentrycznyparowar.blogspot.com), odkąd przeżyła tamten niezapomniany tydzień, nie robi wielu rzeczy, na które wcześniej nie zwracała uwagi. Na przykład nie zaśmieca już domu niepotrzebnymi przedmiotami ani papierowymi chusteczkami czy wacikami. Używa wielorazowych, bawełnianych. I dwa razy się zastanowi, zanim kupi banany, które przebyły bezsensownie długą i trującą dla środowiska drogę, by wylądować w polskim supermarkecie. Poza tym Karina nie śpi już przy włączonej lampce przy łóżku. A mieszka na końcu miasta, pod lasem. Więc zawsze się trochę bała zasypiać w zupełnym ciemnościach. Teraz – w trosce o środowisko – postanowiła jednak spróbować przełamać strach. Odruchowo włączyła lampkę, ale zaraz ją wyłączyła. – I przeżyłam! – napisała później, nie kryjąc radości, na blogu.
reklama
Sylwia Matyska (domposwojemu.blogspot.com) jeszcze całkiem niedawno nie wyobrażała sobie życia bez laptopa. A taki właśnie miał być piąty dzień eksperymentu, wymyślonego sześć lat temu przez Colina Beavana, dziennikarza i pisarza z Manhattanu. Eksperymentu, którego celem było maksymalne ograniczenie trującego wpływu człowieka na planetę.
Zaraźliwy eksperyment Colin Beavan jest nowojorczykiem, mieszka w apartamencie przy Piątej Alei. Przez wiele lat zupełnie się nie przejmował ekologią. Dobrze mu się powodzi, toteż uwielbiał na przykład biesiadować w egzotycznych restauracjach, w których smaki i zapachy rodziły się dzięki przyprawom, przywożonym na Manhattan na specjalne zamówienia kucharzy z najdalszych zakątków świata. Dla kaprysu klientów przelatywały tysiące kilometrów!
Gdy Beavan nie miał czasu na obiad w restauracji, kupował gotowe jedzenie w plastikowych opakowaniach. Uwielbiał śmieciowe żarcie. Ale przepadał też za drogimi, markowymi sklepami z modnymi ubraniami. Jednak w zakupoholizmie prym wiodła jego żona Michelle: potrafiła wydać całą pensję na nowe ciuchy. A potem zatopić się w fotelu przed telewizorem z kawą ze Starbucksa – rzecz jasna, w jednorazowym kubeczku.
Ani ona, ani Colin nie zwracali uwagi na takie „drobiazgi”, jak ograniczanie śmieci, oszczędzanie energii i wody. Czasem jednak Beavanowi przychodziło do głowy, że żyje za szybko, zbyt rozrzutnie i bezmyślnie. Ale na przelotnej refleksji się kończyło. Do czasu.
Wszystko się zmieniło sześć lat temu. Trochę z ciekawości, a trochę z braku pomysłu na kolejną książkę Beavan postanowił sprawdzić, czy może przez rok żyć tak, by jak najmniej szkodzić Ziemi. I pozostać przy tym szczęśliwym. Swój projekt nazwał No Impact Man: człowiek niewywierający wpływu (na środowisko). Ktoś taki zostawia za sobą jak najmniej śladów, naprawdę mało śmieci, nie przyczynia się do produkowania nadmiaru dwutlenku węgla (na przykład dzięki temu, że nie korzysta bez większej potrzeby z samochodu i nie kupuje żywności sprowadzanej z daleka).
Innymi słowy, Colin i jego żona odrzucili swój dotychczasowy styl życia. Przez rok zdecydowanie ograniczyli zakupy, kupowali jedynie żywność lokalną, robili kompost, produkowali własne kosmetyki i środki czyszczące, zapomnieli o samochodzie, a nawet… nie jeździli windą. Z miesiąca na miesiąc stawali się coraz bardziej radykalni. W połowie projektu zaczęli wyłączać prąd w swoim nowojorskim mieszkaniu. W efekcie całe popołudnia i wieczory spędzali z córeczką Izabellą w parku, na zabawach, rozmowach – po prostu na byciu ze sobą. A im mniej potrzebowali do szczęścia, tym to szczęście było – ku ich zdumieniu – większe.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.