Na początku roku powiedziałam Maryli, że młoda kobieta w istotny sposób zmieni jej życie.
– Kobieta? – zdziwiła się. Maryla starała się trzymać od kobiet z daleka i w życiu prywatnym, i w pracy, bo uważała, że są niesolidarne i fałszywe. Zawsze przyjaźniła się z mężczyznami. Nie spodziewała się, że jedna z takich przyjaźni przerodzi się w wielką miłość. Z jej powodu odeszła od męża. A on odebrał jej syna. Żadna z kobiet w rodzinie nie stanęła za nią. A potem tylko się przyglądały, gdy z chłopca wyrastał młody mężczyzna, który nie chciał
mieć z matką nic wspólnego.
– Znam tę kobietę? – zapytała po chwili.
– Nie. Ale mogłyście się gdzieś spotkać – dodałam. I choć zabrzmiało to mgliście (bo co to znaczy: spotkać), tak właśnie podpowiadały mi karty.
– Ona zmieni moje życie? – upewniła się.
– No tak – potwierdziłam.
– A mój syn? – zawsze w końcu pytała o niego.
– Ta wróżba głównie jego dotyczy – zdziwiłam się, że tego nie zrozumiała. – Po tylu latach go pani odzyska. A przynajmniej będzie miała dzięki tej kobiecie taką szansę…
Maryla należała do moich stałych klientek. Podczas pierwszego spotkania powiedziała, że ma na imię Róża. A potem za radą numerologa przybrała imię Maryla. Niewiele jednak te nowe wibracje imienia zmieniły w jej życiu. Może trochę bardziej panowała nad swoim wrażliwym, spragnionym miłości sercem.
reklama
– Czy „mój chłopiec” mi kiedyś wybaczy? – to pytanie pozostawało najważniejsze. Odpowiadałam zawsze w taki sposób, by Róża-Maryla nie traciła nadziei. W maju poprzedniego roku przyszła do mnie z bukietem bzu, którego zapach wypełnił pokój. – To z mojego ogrodu – powiedziała. – Wróciłam do miasta i domu po rodzicach.
I opowiedziała mi, po raz pierwszy, po kolei i ze szczegółami, o trwającej wiele lat wędrówce po różnych miejscach w kraju, które okazywały się mniej szczęśliwe, niż jej się początkowo wydawało. Najdłużej zatrzymała się we wsi nad Bugiem, w starym domu, otoczonym czereśniowym sadem. Właśnie rozstała się z mężczyzną, który miał być na całe życie. Tam zaczęła malować. Obraz za obrazem. W każdy wkładała całe serce i duszę. Stroniła od ludzi, ale zaprzyjaźniła się z miejscową młodzieżą… w wieku jej syna. We wsi uważano ją w najlepszym razie za dziwaczkę.
– Dlaczego pani stamtąd wyjechała? – zapytałam.
– Ludzie zaczęli o mnie opowiadać niestworzone historie. Bałam się, że puszczą mój dom z dymem…
– Ale dlaczego?! – wciąż nie mogłam zrozumieć.
– Bo rozmawiałam z drzewami w sadzie, z kwiatami na łące. Do tego moje obrazy były podobno magiczne… Ale w tym złym sensie, oczywiście.
Temat magicznych obrazów powrócił do mnie kilka tygodni później za sprawą innej mojej klientki. Młoda kobieta o imieniu Agnieszka opowiedziała mi, że cztery lata temu kupiła takie właśnie dziwo w miasteczku, przez które przejeżdżała. Obraz od razu jej się spodobał. Był jak ilustracja baśni o wróżce i czarodziejskim ogrodzie. W dodatku Agnieszka, rozmawiając z malarką, dostrzegła jej podobieństwo do postaci z obrazu…
– Od tamtej pory ona jest obecna w moim życiu – powiedziała.
– Kto? Postać z obrazu? W jaki sposób? – zapytałam, rozkładając karty.
– Nie będzie się pani śmiała? – zawahała się. – Gdy długo wpatruję się w namalowany ogród, mam wrażenie, że… ożywa. Wiatr zdaje się poruszać gałęziami drzew, obsypanymi kwiatami, a kobieta-wróżka się uśmiecha. W trudnych chwilach nieraz pytałam ją o radę…
– Co poradziła na pani miłość do narzeczonego najlepszej przyjaciółki?
– Miałam wrażenie, że mnie rozumie, nie potępia, wręcz przeciwnie…
– odpowiedziała całkiem serio, a ja przyjęłam, że w ten sposób Agnieszka po prostu rozmawia z samą sobą.
– Karty mi mówią, że myśl, by walczyć o niego, pani jednak odrzuciła – stwierdziłam.
– Szczęście budowane na czyjejś krzywdzie? To nigdy się nie udaje. Oczywiście wiedziałam, że nie jestem mu obojętna. A nawet więcej…
– Ale nie przestała pani na niego czekać – wtrąciłam.
– Wiktor jest i zawsze będzie w moich myślach, w marzeniach – przyznała.
– On jest teraz daleko, prawda?
– Dwa lata temu wyjechali z Dorotą do Australii. Na zawsze – wyjaśniła.
– Ale… już nie są razem. On poważnie myśli o powrocie do kraju. Do pani…
– Rozstali się? Kiedy? – zarzuciła mnie pytaniami. Nie mogła w to uwierzyć. Ale zaraz się zaniepokoiła: – Jak on mnie znajdzie? Mieszkam teraz w nowym domu, w zupełnie innej dzielnicy. Wie pani, ten dom jakby czekał właśnie na mnie…
Agnieszka obiecała, że poznam szczęśliwe zakończenie jej historii. – A w moim ogrodzie rośnie bez – dodała, nie wiadomo dlaczego.
Skończyło się lato, minęła jesień, przyszła zima. Po wizycie Maryli na początku roku i mojej wróżbie, że za sprawą młodej kobiety odzyska syna, przyszło mi nagle do głowy, że tą młodą kobietą mogłaby być… Agnieszka, że być może są nawet z Marylą sąsiadkami! Obie miały bzy w ogrodach i jeszcze ta historia z magicznym obrazem! Z biegiem czasu ta myśl zmieniła się w przeczucie, że przyjdą do mnie razem. I przeczucie mnie nie zawiodło: zjawiły się z wielkim bukietem bzu w majowe popołudnie. Na dole czekał na nie… Wiktor, syn Róży-Maryli, ukochany Agnieszki, ten sam, którego nie chciała odbierać przyjaciółce.
Anna Złotowska
fot. shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.