Strona 1 z 3
Wie, co i jak zamienić w miksturę, co w wywar, a co w eliksir. Wie, że prawdziwa „zielicha” musi wsłuchać się w podszepty natury, ale też w podpowiedzi duchów przeszłości. Że dziś bycie wiedźmą to nie zawód, to misja.
Wiedźma z natury jest dobra, celem jej życia jest pomagać, nie szkodzić – wyjaśnia Hanna Świątkowska. Od prawie ćwierć wieku sama jest wiedźmą spod Łysicy. Świętej góry, w okolicy której odprawiano kiedyś modły do wszechwładnych słowiańskich bogów, słynącej także z sabatów czarownic. Zanim jednak Hanna została świętokrzyską czarownicą, najpierw była żoną leśnika w... Krakowie.
Wiedźma spod Wawelu
Urodziła się pod Wawelem, w mieście pogańskiego księcia Kraka. I tam spędziła dzieciństwo oraz młodość. Ze sporymi jednak przerwami na długie pobyty poza miastem, w tym u babci w Beskidach. Babci znanej w okolicy, bo cenionej przez miejscowych zielichy i szeptuchy. – To były czasy, gdy na szybką pomoc lekarza trudno było liczyć, a kobiety „wiedzące” bywały często jedynym ratunkiem dla potrzebujących – wspomina Hanna.
Część jej dziecięcych wspomnień zatarł czas. Pamięta jednak, że babcia lubiła powtarzać, iż gdyby ludzie uważniej jej słuchali, nie przychodziliby później do niej pełni bólu. – Popatrz, Haniu – mówiła, pokazując dziewczynce najpospolitszy z chwastów, pokrzywę. – To lekarstwo z Bożej apteki. Ale też z Bożej spiżarni. Bo można na co dzień robić z pokrzywy surówkę. Jest pyszna, a przy okazji potrafi przepędzić niejedną chorobę. Ale ludzie omijają ją z daleka, bo parzy w palce.
reklama
Hania słuchała z uwagą, a parzących pokrzyw wcale się nie bała. Może dlatego babcia dała jej szczególne, wyjątkowe prawo do wędrowania po lasach, łąkach, polach z „zielichą”. Prawo do podróży w nieznane, bo zielarka nigdy nie wie, z czym wróci do domu. Choć zawsze będzie szukać tego, co najcenniejsze w danej chwili, o tej porze roku czy podczas tej fazy księżyca. Bo zioła, rośliny, kwiaty nie tylko różnią się od siebie, różnią się też porą zbiorów. Niektóre zrywa się wczesną wiosną, inne jesienią, jedne zaledwie w pąkach, inne w pełni rozkwitu. Nie wszystkie i nie zawsze się też suszy. To wszystko Hanna słyszała od babci, choć tylko tak jednym uchem…
Najmocniej utkwiły jej w pamięci kolory i zapachy: macierzanki, rumianku, lipy, sosny i mięty, ale i czarnego bzu czy fiołków, zamienionych później w leczniczą konfiturę. A co z innymi tajemnymi recepturami babci-szeptuchy? – Niczego nie spisywałam. Był nawet taki czas, że wydawało mi się, że całkiem pogubiłam tę babciną wiedzę – przyznaje. Bo choć zawsze bliżej jej było do natury niż do miasta, choć już jako dziewczynka wymyśliła sobie, że wyjdzie za mąż za leśnika (chciała zamieszkać w leśniczówce), upłynęło wiele czasu, zanim zioła stały się jej życiowym wyborem.
Pod opieką bogini Makosz Studiowała zootechnikę, ale nie przepracowała nawet jednego dnia w zawodzie. Jednak dziecięce marzenie się jej spełniło – została żoną leśnika. A potem na świecie pojawił się pierwszy syn, Tomasz. Ciągle chorował. – Były lata osiemdziesiąte. Lekarze nawet na katar przepisywali dzieciom antybiotyki – przypomina Hanna. Tymczasem jej synek zapadł na obustronne zapalenie płuc. No i oczywiście bez antybiotyku się nie obyło. Tyle że nie do końca pomógł. Zaprzyjaźniona z rodziną lekarka zauważyła z niepokojem, że w jednym płucu dziecka nadal, mimo silnych leków, utrzymuje się ognisko zapalne.
Mijał tydzień za tygodniem, a Tomek wciąż nie zdrowiał. I nagle Hanna, w porozumieniu z mądrą lekarką, wyciągnęła z niepamięci stary, babciny przepis: okład ze świeżo startego chrzanu na ciepłych ziemniakach. – Przyłożyłam, potrzymałam chwilę i po pewnym czasie nie było śladu po chorobie – zapewnia. I dodaje: – Już wtedy, choć było to w czasach, gdy zioła traktowano pobłażliwie, a nawet z pogardą, poczułam, że sięgnęłam do tego, co trwałe, niezmienne, skuteczne. Do pielęgnowanej od wielu pokoleń, a w dzisiejszym świecie bezmyślnie traconej, skarbnicy wiedzy.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.