Strona 1 z 2
Delfina jechała tą linią kolejową już wiele razy, ale na wpół zawalony dom zauważyła dopiero teraz. Pochylone ściany jeszcze stały, przykryte dachem jak kapturem.
Wokół nie było krzaków ani drzew. Zawalisko samotnie tkwiło w polu. Odtąd nie mogła przestać o nim myśleć. Dom parę razy nawet jej się przyśnił. Coś ją do niego ciągnęło. Po tygodniu dała za wygraną. Wsiadła w samochód i pojechała wzdłuż torów kolejowych. Kiedy skończyła się droga, wyciągnęła z bagażnika rower. Wreszcie zobaczyła zawalony dom. Był nieduży. Bez drzwi i okien, tak że można było wejść do środka. W kącie stał zrujnowany piec. Poniewierały się resztki podłogi. Na ścianie wisiał obrazek św. Teresy w poczerniałych ramach.
Kto mieszkał w tym domu
Pojechała do gminy, która zarządzała tym terenem. Chciała się dowiedzieć, kto mieszkał w tym domu, odkąd stoi pusty. Ale w gminie nikt nie potrafił jej nic powiedzieć. Dowiedziała się tylko, że we wsi mieszka bardzo stary człowiek, może on coś pamięta. Mężczyzna leżał w brudnym łóżku nakryty ogromną pierzyną. Przyszła w samą porę, nazajutrz miał być odwieziony do domu opieki społecznej.
– Dom w polu, czyli na kolonii? – przypominał sobie. – Tam mieszkało przyrodnie rodzeństwo. Tej samej matki, ale innych ojców. Zbudowali dom i wycięli wszystkie bzy i kasztany, które przy nasypie rosły od lat, żeby nikt nie podszedł niezauważony. Chyba nie mieli ślubu. On pracował jako drwal, ona była szeptuchą. Wzywali ją nocami do chorych. Szeptała nad nimi i choroba odchodziła. Tylko nocą, bo wstyd było wzywać dniem żyjącą bez błogosławieństwa bożego. Urodziła im się córka. Ksiądz jej nie ochrzcił, nie miał prawa. W 1947 roku wyjechali gdzieś z dzieckiem. W pustym domu chowali się przed deszczem już tylko ci, co pasali krowy na nasypie.
reklama
De pojechała do parafii. Może jest jakiś ślad w księgach. Młody ksiądz zapytał o nazwiska. Bez nich – szukaj wiatru w polu. Nagle De olśniło: pole. Jeśli zbudowali dom na własnym gruncie, może jest zapis w księgach wieczystych. Notariuszowi długo tłumaczyła, że od działki tyle i tyle metrów jest do torów, tyle do wsi, tyle do pagórka, gdzie chowano chorych na cholerę. Nazwiska nie zna. W końcu udało się znaleźć tę działkę. A właściwie dwie. Długi pas ziemi, a obok drugi. Oba zapisane rodzeństwu przez ich matkę, Walerianę Knurobój. Po wojnie rzucili te paski ziemi, które lada dzień i tak zabrałoby PGR, i wyjechali, gdzie oczy poniosą. De wiedziała, że musi ich odnaleźć, poznać ich losy.
Renesansowa księżniczka De mówiono o niej od zawsze. – Jak ci na imię dziewczynko – pytali obcy w dzieciństwie? – De. – De i co dalej? – Nie ma dalej. Delfina, czyli De. Kiedyś spytała matkę, dlaczego ma takie imię. – Kiedy się urodziłaś, wyglądałaś jak arystokratka. Więc daliśmy ci arystokratyczne imię – Delfina.
Wyrosła na piękność. Miała wysokie czoło. Rozjaśniała brwi, tak że były prawie niewidoczne. Używała też bardzo jasnego pudru. Wyglądała jak renesansowa księżniczka. Chłopcy tracili dla niej głowy, a kiedy odrzucała ich starania, mówili ze złością – biała strzyga. – Jestem dzieckiem szczęścia – lubiła powtarzać. Od przedszkola uczono ją kilku języków. Po maturze otrzymała w prezencie od rodziców samochód. Jak wakacje, to tylko na Korsyce, jej ulubionym miejscu.
– To nie moja zasługa – mówiła. – Urodziłam się w tej a nie innej rodzinie, w tym a nie innym kraju, nic na to nie poradzę. Chociaż urodzić się w Szwajcarii byłoby jeszcze lepiej. – W Szwajcarii mamy kuzynkę – wtrącali wtedy rodzice. – Chcesz tam studiować? Ale wolała Warszawę. Źle się czuła poza krajem. Wybrała antropologię. Wymarzony kierunek od dzieciństwa.
– Gdzie tak długo byłaś? – spytała jej matka, kiedy wreszcie wróciła do domu. – Szukałam informacji o zawalonej chałupie przy torach kolejowych. Zobaczyłam ją jakieś 70 km od Warszawy. Napiszę pracę magisterską o rodzinie, która tam mieszkała. Jeśli uda się ustalić jej dalsze losy. Nie daje mi to spokoju.
Matka ciężko usiadła w fotelu.
Gdzie jest Teresa Pomyślała, że może wyjechali do najbliższego miasta. Złożyła wizytę w tamtejszym urzędzie stanu cywilnego. Ale w księgach nie było Knurobója. W żadnym sąsiednim mieście zresztą też. Wybrała się nawet do rejestru ludności. Prosiła urzędniczkę, że pisze pracę magisterską i chce odnaleźć pewną rodzinę. – Jest ochrona danych – powiedziała urzędniczka. – Niestety nie mogę pomóc.
Jeszcze raz pojechała do chaty. Nic się nie zmieniło. Tylko okoliczne łąki pokryły się dywanami kaczeńców. Wiosna przyszła wcześnie tego roku. Do domu wróciła z postanowieniem, że nigdy nie zrezygnuje z szukania śladów tej rodziny. Napisała w internecie, że szuka rodziny Knurobójów. Podała swój telefon. Przez kilka dni nie było odzewu. Ale w końcu ktoś się odezwał.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.