Strona 1 z 2
Bajecznie bogata i nieziemsko ekscentryczna Luisa Casati postanowiła zostać żywym dziełem sztuki. I cel osiągnęła, depcząc konwenanse, zasady i mody.
Nazywano ją „nagą czarodziejką” albo „boską markizą”. Kiedy inne damy dopiero wyzwalały się z gorsetów, ona spacerowała golusieńka pod lamparcim futrem, z burzą ognistoczerwonych włosów, teatralnym makijażem i oswojonymi gepardami na wysadzanych diamentami smyczach. Na niemal trzy dekady zawładnęła Europejską bohemą, wyprawiając nieziemskie maskarady i wywołując skandale. Potrafiła stawić się na przyjęciu pomalowana na złoto, z wielkim boa zamiast naszyjnika. Inspirowała poetów, malarzy, fotografów, projektantów strojów i biżuterii… Jej szaleństwo było wyreżyserowane, przemyślane, a rekwizyty – starannie dobrane.
Luisa zrywa się ze smyczy
Zanim stała się chodzącym dziełem sztuki, była nieśmiałą dziewczyną z wyższych sfer – córką najbogatszego człowieka w Mediolanie, Alberta von Ammana. Urodzona w 1881 roku, dorastała odizolowana od świata. Luksus, bale, służba – to był jej chleb powszedni. Czas spędzała, przymierzając toalety matki, zwiedzając galerie sztuki i szkicując domowników oraz ich arystokratycznych gości.
Wiedziała, że nie jest piękna. Wysoka i chuda, z wąskimi ustami i nieproporcjonalnie dużymi oczami, nie umywała się do starszej siostry. Wyrosła na zamkniętą w sobie nastolatkę, której trudno było pogodzić się z faktem, że stała się najbogatszą partią w Italii. Późniejszą królową maskarad nudziły bale, obowiązkowe dla młodej panny na wydaniu. Narastał w niej bunt, który przejawił się niewinnie – siedemnastoletnia panienka obcięła włosy. Tak wyprzedziła modę o dwie dekady.
reklama
Ani dziwna fryzura, ani małomówność młodej dziedziczki nie zraziły jednak markiza Camillo Casati. On miał prastary tytuł szlachecki, ona – gigantyczną fortunę. Coś za coś. W rok po ślubie urodziła córkę, brylowała u boku męża na balach i polowaniach. Wciągnęła ją obowiązująca wówczas wśród elit moda na okultyzm. Ale gdzie inni widzieli tylko zabawę i przyjemny dreszczyk, Luisa dostrzegła coś więcej – wyjście ze złotej klatki, jaką było jej życie, pomysł na nową, niesamowitą markizę Casati. Luisa bowiem była śmiertelnie znudzona. Na szczęście poznała Gabriela d’Annuzzio.
Człowiek, który zainspirował markizę do przemiany z grzecznej żony w szaloną muzę, Gabrielle, był zdolnym poetą i jeszcze zdolniejszym uwodzicielem. Łysy grubasek musiał mieć niezłą gadkę, skoro od 20 lat żył na koszt kolejnych hrabin i baroness. Casati miała być tylko kolejną zdobyczą, tymczasem... został jej wieloletnim kochankiem, a potem dozgonnym przyjacielem.
Z fascynacją obserwował metamorfozę, jaką przechodziła u jego boku. Raz złamawszy zasady, nabrała apetytu na więcej. Zaczęła farbować włosy – na jaskrawoczerwono, czarno, zielono... Pudrowała twarz niemal na biało, a swoje i tak ogromne oczy obrysowywała proszkiem antymonowym. Jaskrawa szminka, monstrualne sztuczne rzęsy i rozszerzające źrenice krople z belladonny stały się jej znakiem rozpoznawczym.
Markiza szokuje maskaradami Córeczkę wychowywały surowe guwernantki i szkoły z internatami, a zajęty polowaniami mąż nie protestował, gdy markiza poświęciła się całkowicie swoim kaprysom. Urządzała szalone maskarady, z których nawet Marylę Rodowicz wyproszono by za zbyt konserwatywny strój.
Do legendy przeszły trzy: bal renesansowy, hinduski i perski. Odbyły się w weneckim pałacu markizy, po którego ogrodach przechadzały się białe pawie (miała słabość do białych zwierząt – mogła je... przefarbowywać), na gałęziach siedziały papugi, małpy i kruki-albinosy, a alejkami przemykały oswojone gepardy. Gości obsługiwała armia czarnoskórych, półnagich, pomalowanych na złoto służących. Ale pałac nie wystarczał markizie. Dlatego wynajęła od władz miasta plac św. Marka i tam urządziła bal „XVIII-wieczny”. 200 młodzieńców w pudrowanych perukach trzymało kandelabry.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.