Nasze życie przypomina wielkie wyścigi rowerowe. Jego celem jest dopełnienie Legendy, czyli to, co starożytni alchemicy uznawali za nasz prawdziwy cel życia.
Na starcie, przyjaźnie nastawieni do świata i pełni entuzjazmu, wszyscy kolarze stanowią jedność. Ale w miarę wyścigu początkowy zapał ustępuje prawdziwym wyzwaniom: zmęczeniu, monotonii i wątpliwościom. Zauważamy, że niektórzy już się poddali, inni wciąż jeszcze jadą, ale tylko dlatego, że nie potrafią zatrzymać się w pół drogi. Jest ich coraz więcej – wszyscy pedałują tuż obok samochodu technicznego. Tam rozmowami uprzyjemniają sobie wysiłek. I zapominają o pięknie współzawodnictwa i wyzwaniach, jakie postawi przed nimi dalsza droga.
W końcu zmęczeni tym towarzystwem uciekamy od nich. Ale od tej pory musimy stawić czoło samotności, niespodziankom czyhającym za zakrętami i awariom roweru. Po jakimś czasie i kilku upadkach, gdy w pobliżu nie było nikogo, kto by nam pomógł, zaczynamy się wreszcie zastanawiać, czy to wszystko warte jest naszego wysiłku.
Otóż jest. Nie wolno się poddawać. Ojciec Alan Jones mówi, że aby nasza dusza mogła pokonać te przeszkody, potrzebujemy czterech sił: miłości, śmierci, energii i czasu.
Musimy kochać, bo jesteśmy kochani przez Boga. Musimy pamiętać o śmierci, bo tylko wtedy zrozumiemy życie. Musimy walczyć o prawo do rozwoju – ale nie wolno nam dać się ogłupić władzy, rosnącej proporcjonalnie do naszych postępów. Wreszcie musimy się też pogodzić z tym, że nasza dusza – choć nieśmiertelna – wpadła w pajęczynę czasu i nie ma innego wyjścia, jak tylko całkowicie podporządkować się wszystkim jego możliwościom i ograniczeniom. Dlatego podczas naszego samotnego wyścigu rowerowego musimy działać tak, jakby czas istniał – robić wszystko, co w naszej mocy, aby docenić każdą jego upływającą sekundę. Odpoczywać, kiedy to konieczne, ale też nie zważając na nic, zawsze podążać w stronę boskiego światła.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.