Strona 2 z 3
Pięć lat temu prof. Miceal Ledwith, szef Maynooth College na National University of Ireland, orzekł, że duchy istnieją i „zasługują na poważne traktowanie”. Do epokowego stwierdzenia naukowca skłoniły orby – zjawy, które na zdjęciach przybierają formę kuli bladego światła. – Na początku myślałem, że to wina drobinki kurzu na obiektywie albo jakiegoś załamania światła lampy błyskowej – opowiada inny naukowiec, prof. Klaus Heinemann z NASA. Po przebadaniu tego zjawiska określił je mianem „paranormalnej inteligencji” i stwierdził, że orby są jednym z najważniejszych niewytłumaczalnych zjawisk, jakich świadkiem jest ludzkość.
Zazwyczaj jednak naukowcy robią, co mogą, żeby tylko odmówić zaświatom prawa do istnienia. Grecki filozof Demokryt z Abdery, by udowodnić, że duchy nie istnieją, zamieszkał nawet w cmentarnej mogile. Nie był to przemyślany eksperyment, bo – jak opisuje Lucjan z Samosaty – okoliczni dowcipnisie przebierali się za duchy i regularnie odwiedzali myśliciela.
Ta pozornie błaha anegdotka jest naszym głównym źródłem informacji o tym, jak w I w. wyobrażano sobie zjawy z zaświatów.: w tamtych czasach duchy nosiły się na czarno. Dziś w trumnach zasypiają tylko miłośnicy horrorów. Naukowcy wolą niewytłumaczalne zjawiska tłumaczyć „naokoło”. W efekcie okazuje się, że to, co bierzemy za zjawy, tak naprawdę jest czymś zupełnie innym. – Za duchami nie stoją zaświaty, ale zmiany geomagnetycznych biegunów Ziemi – twierdzi Michael Persinger, neurobiolog z kanadyjskiego Laurentian University. I choć brzmi to niedorzecznie, to badacz upiera się, że naprężenia tektoniczne w skorupie naszej planety i zwiększona aktywność słoneczna pobudzają ludzki mózg, wywołując wrażenie nawiedzenia.
reklama
Podobny efekt – zdaniem angielskich psychologów Richarda Lorda i Richarda Wisemana – wywołują infradźwięki, czyli dźwięki poniżej 20 Hz. I choć jest to częstotliwość niesłyszalna dla naszego ucha, to świetnie chłoniemy je resztą naszego ciała (w formie drgań). Narażony na ich działanie może według badaczy odczuwać smutek i lęk, mieć wrażenie, że jest obserwowany, a nawet… dostać dreszczy! Innym „naukowym” wytłumaczeniem bywa zatrucie pestycydami albo dwutlenkiem węgla. Toksykolog Albert Donnay twierdzi, że powoduje ono zmiany w postrzeganiu wzrokowym i słuchowym. Donnay poszedł nawet dalej i postawił tezę, jakoby wysyp duchów w epoce wiktoriańskiej spowodowały modne wówczas lampy naftowe, które kopciły na potęgę.
Badacze wciąż zastanawiają się, jak rozumieć słowo „duch”. Powszechnie panuje przekonanie, że jest to dusza osoby pokrzywdzonej albo zamordowanej. Tu jednak kończy się logika i zaczynają schody. Jeśli bowiem ofiary, których zabójstwa pozostają nierozwiązane, naprawdę nawiedzają żywych, to można spodziewać się ducha nawet po otwarciu własnej lodówki. Według policyjnych statystyk przeszło ¼ wszystkich zabójstw na świecie pozostaje niewyjaśniona. W Ameryce daje to rocznie 11 tys. takich spraw. Czyli 130 tys. duchów z XXI w. i – lekko licząc – około miliona z XX w. Śmiało też można zakładać, że jeszcze więcej jest tych, którzy np. nie zaznali miłości ni razu. A jednak zobaczyć ducha udało się tylko nielicznym.
Zjawy i prąd Starożytni Rzymianie wierzyli, że ducha można zaprząc do zemsty na żywych. Wystarczyło włożyć do grobu pergamin z zaklęciem, a zjawa załatwiała za nas całą brudną robotę. I choć duchy pojawiały się już wcześniej: w Egipcie oraz Grecji, to właśnie w czasach cesarstwa rzymskiego wkroczyły w ludzkie życie pełną parą. W I w. Plutarch opisał nawiedzenie łaźni w jego rodzinnej Cheronei przez ducha zamordowanego człowieka. Jego jęki tak dały popalić mieszkańcom, że aby go uciszyć, zabili deskami drzwi i okna budynku.
Z kolei Pliniusz Młodszy opisał dom w Atenach, który nawiedził duch spętany łańcuchami. Zjawa zniknęła, gdy odkopano ciało zmarłego i pochowano w zgodzie z obrządkiem. Przez całe wieki średnie był to najskuteczniejszy egzorcyzm. Aż do momentu, kiedy na scenie oprócz dusz, upominających się o pogrzeb, pojawił się chrześcijański „wynalazek”, czyli demony, które miały wodzić żywych na pokuszenie.
Lepsze czasy dla duchów nastały wraz z renesansem, kiedy człowiek w swoich naukowych zapędach postawił sobie za cel ożywienie trupa i zaprzągł do pomocy diabła. Choć nie istniały wtedy jeszcze listy bestsellerów, to jedną z najczęściej drukowanych książek epoki stała się „O duchach i duszach” Ludwiga Lavatera – rodzaj leksykonu zjaw. Potem swoje trzy grosze wtrącił William Szekspir, którego postacie duchów Banka i Hamleta ojca są jednymi z najlepszych przedstawień duchów w całej literaturze, oraz romantycy, jego „późne wnuki”.
Prawdziwie złote czasy dla spirytualistów zbiegły się z początkiem elektryczności. Na przełomie XIX i XX w. pokolenie, które wierzyło w spotkania z duchami, musiało również zaakceptować takie „czary”, jak pstryczek-elektryczek, telegraf, fale radiowe czy telefon. Jeśli już przyjęło się do wiadomości zasadę działania radia i telefonu, można było równie łatwo uwierzyć w duchy. Zresztą do dziś pokutuje przekonanie, że poltergeisty lubią zabawy z prądem. I tak duchy włożono do worka ze zjawiskiem magnetyzmu. Na wyposażeniu łowców duchów pojawiły się więc liczniki Geigera, wykrywacze pola elektromagnetycznego oraz superczułe kamery i mikrofony. Jak twierdzi Benjamin Radford, amerykański łowca duchów i redaktor magazynu o zjawach „Skeptical Inquirer”, nie daje to nic, poza powagą.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.