Sprzedawczyni marzeń

Helena Rubinstein uważała zabiegi w salonach za stratę czasu i sama nigdy z nich nie korzystałaNajważniejszy jest blask
Sama uważała zabiegi w salonach za stratę czasu (pracowała po 18 godzin dziennie) i nigdy z nich nie korzystała. To nie znaczy, że cesarzowej piękna – jak ją nazywał poeta Jean Cocteau – nie zależało na wyglądzie. „Dla kobiety najważniejszy jest blask”, mówiła i dodawała go sobie za pomocą drogich sukien i klejnotów. Słynna stała się jej kolekcja biżuterii. Trzymała ją w segregatorach na dokumenty, uporządkowaną alfabetycznie – pod A ametysty, pod B brylanty, pod D diamenty.

Podobnie jak biżuterię, w ilościach hurtowych kupowała też obrazy i inne dzieła sztuki. W jednym z pokojów w swoim nowojorskim mieszkaniu przy Park Avenue powiesiła siedem obrazów Renoira, a oprócz nich umieściła – co skrupulatnie wymienia w swojej książce Brandon – jeszcze 20 wiktoriańskich krzeseł z fioletową tapicerką, jadowitozielony dywan zaprojektowany przez Miró, złote tureckie lampy, rzeźby z Wyspy Wielkanocnej, wysokie na metr osiemdziesiąt niebieskie wazony z opalu. Wszystko drogie, choć od sasa do lasa.

Nadmiar był wyznacznikiem gustu czy raczej – jak podkreśla Brandon – bezguścia Heleny. W tym szaleństwie była jednak metoda – Rubinstein nie nabyła niczego, co nie byłoby dobrą inwestycją albo okazją.

reklama

Była chorobliwie skąpa – nawet ceny swoich drogich sukien wliczała w koszta firmy jako odzież roboczą, dzięki czemu otrzymywała zwroty z urzędu podatkowego. Wciąż oszczędzała. Pouczała swoich pracowników, żeby oszczędzali światło, bo prąd jest drogi. Wysyłała swoje pracownice do sklepu, żeby kupowały jej przecenione pończochy za 90 centów. Co do dolara znała stan swojego konta. Kiedyś podczas zakupów wypadło jej z torebki kilka monet. „Zastanawiałam się, gdzie się zawieruszyły!”, ucieszyła się na widok odzyskanej zguby.

Pamiętającej biedę z dzieciństwa Helenie mnożenie i liczenie pieniędzy z pewnością dawało satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa. Ale czy dawało szczęście jako kobiecie? Kiedy w Australii rozkręcała swój kosmetyczny interes, nie miała czasu na randki. Niczego jednak nie żałowała. „Praca, którą wybrałam, była lepsza niż małżeństwo zaaranżowane przez ciotkę”, napisała w jednym z listów do siostry.

Pieniądze lepsze od miłości
Jej związek z Edwardem Titusem nie był udany ani łatwy. Na początku XX w. żona zarabiająca fortunę oznaczała cios w męską dumę. Titus chciał dzielić z Heleną nie tylko życie, ale i zyski. A na to się nie godziła. „Titusowi wydawało się, że ma prawo do udziałów w firmie tylko dlatego, że jest mężczyzną”, obgadywała męża w swoich wspomnieniach. Nie rozpieszczała go dużymi sumami. Gdy zatrudniła go jako specjalistę od reklamy, musiał na swoją pensję solidnie zapracować. Potem powierzyła mu opiekę nad synami (Royem i Horacym), a sama wyjechała zdobywać nowe rynki. „W domu pełnym dzieci trudno znaleźć chwilę wolną dla siebie. A przy Titusie nie zrobiłabym żadnych postępów, bo przecież nie pozwoliłby mi pracować”, opowiadała Helena.

Titus przez lata starał się studzić zapał Heleny do pracy. Z satysfakcją przyjął jej decyzję o sprzedaży amerykańskiego oddziału firmy za 7 mln dolarów (dziś to równowartość około 80 mln) bankowi Lehman Brothers. „60 lat to wiek, w którym przechodzi się na emeryturę i leży brzuchem do góry”, przekonywał ją. Ona jednak nie znosiła bezczynności. Gryzła się, że Lehman Brothers źle zarządza jej dawną firmą, a ceny akcji Helena Rubinstein Inc. spadły z 60 do 3 dolarów. Odkupuje więc okazyjnie swoje udziały (zarabia na tym 6 mln dolarów), ale traci męża. Titus porzuca małżonkę i zatrudnia się jako menedżer u Elizabeth Arden, głównej konkurentki Heleny. A wkrótce również żeni się z nią.

Helena znajduje sobie nowego wybranka. Nie tak bogaty jak ona, ale ma inne zalety – to światowiec i arystokrata. Gruziński książę Achila Gourielli jest od niej 16 lat młodszy. Jego wiek najbardziej pociągał zbliżającą się do sześćdziesiątki Helenę. Już po 90. urodzinach znalazła sobie kolejnego, tym razem 50 lat młodszego towarzysza życia! Zabierała go wszędzie, nawet na oficjalne okazje, jak kolacja z pierwszym premierem Izraela, Dawidem Ben Gurionem. Zapytał on: „Kim jest ten goj?”, a ona bez zażenowania odparła: „Ach, to Patrick. Tak, to mój goj”.

Zbliżając się do setki, wciąż czuła się młoda i żywotna. „Co nowego?!”, podrywała pracowników na nogi, wchodząc do biura. Miała pretensje do pracujących w jej firmie młodszych sióstr, Mańki i Cześki, że odpoczywają, a przecież jest tyle do zrobienia. W ostatnich latach życia zdarzało się jej przysnąć podczas zebrań zarządu. „Kiedy jednak w rozmowie padało słowo dolar, natychmiast się budziła”, wspominali pracownicy. Do ostatniego dnia życia (zmarła na wylew w wieku 96 lat) pozostała sobą – nie Madame z miliardami na koncie, ale odważną, pomysłową, ambitną, chorobliwie pracowitą i skąpą Chajką z Krakowa.


Marta Bednarska
fot. East News, Forum, Getty Images/ FPM


Źródło: Wróżka nr 7/2012
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka