Strona 1 z 3
Biedna dziewczyna sama dorobiła się milionów i jeszcze wyszła za mąż za księcia. Ta bajkowa historia przydarzyła się Helenie Rubinstein. Ambitna, bezwzględna, pracowita i chorobliwie skąpa. Wymyśliła, jak sprzedawać kobietom złudzenia o wiecznej młodości.
Miała 18 lat i dokładnie wiedziała, czego nie chce – wyjść za mąż i klepać biedę przez całe życie jak rodzice. Gitel i Hercel Rubinsteinowie wraz z ośmioma córkami tłoczyli się w oficynie na krakowskim Kazimierzu. Czasami nawet głodowali, bo handlujący naftą ojciec nie zawsze zarabiał na utrzymanie licznej rodziny. Kiedy po latach Chaja jako Helena Rubinstein stała się właścicielką kosmetycznego imperium, wolała nie opowiadać o krakowskiej biedzie. „Urodziłam się jako pierworodne dziecko zamożnych rodziców… Moi dwaj dziadkowie mieli znaczne udziały w kopalnictwie i bankowości w Polsce, a ojciec zajmował się eksportem. Dzieciństwo i młodość spędziłam w szczęśliwej atmosferze w wielkim, starym domostwie. Pokoje były zapełnione zbiorami ojca, który kolekcjonował bibeloty, antyki i książki…” – pisała w 1930 r. w książce „Sztuka kobiecej urody”.
Wstydziła się, że pochodzi z biednej żydowskiej rodziny? „Ładna historia jest więcej warta niż prawda” – twierdziła. Tej zasady trzymała się przez całe życie. Właśnie jedna z wymyślonych przez nią „ładnych historii” sprawiła, że znalazła klientki na swoje pierwsze kremy.
Zioła z Karpat dla Australijek
Kosmetyczne imperium Rubinstein zaczyna budować w Australii. Chaja opuściła Kraków, bo ojciec – w przekonaniu, że zamążpójście jest najlepszym rozwiązaniem dla młodej, biednej dziewczyny – znalazł jej na męża podstarzałego, statecznego wdowca. Jej jednak bardziej podobał się młody krakowski student. Ojciec wpadł w szał i odesłał ją do ciotki w Wiedniu. Kiedy jednak i ta zaczęła ją swatać, Chaja postanowiła uciec do wuja hodującego owce na farmie w Australii. Na listę płynącego tam statku wpisała się jako Helena Juliet Rubinstein.
reklama
Niekończące się pastwiska, upał i brzydota – takie są jej pierwsze wrażenia w Australii. W dodatku życie na farmie jest potwornie nudne. Helena nie zna jednak języka, może więc tylko pomagać wujostwu. Nie znosi słońca, więc cały czas chodzi w kapeluszu. Smaruje twarz przywiezionym jeszcze z Krakowa kremem. Żony farmerów nie mogą się nadziwić, że ma taką jasną, gładką cerę. Interesują się jej cudownym specyfikiem. Helena domyśla się, że ma coś, co chciałyby kupić inne kobiety. I chce to wykorzystać. Jedzie do Melbourne, gdzie za pożyczone pieniądze otwiera sklep, w którym sprzedaje swój krem – Valaze.
Dlaczego Valaze? „Bo całkiem nieźle brzmi”, wyjaśniała po latach. Do ładnej nazwy wymyśliła ładną historię. Valaze miał być importowany z… dalekiej Polski. „Moja matka dostała kiedyś ów specyfik od sławnej aktorki, Heleny Modrzejewskiej, a recepturę stworzył znany europejski lekarz, doktor Lykuski”, opowiadała Helena, podkreślając, że skuteczność kosmetyku gwarantują rzadkie zioła rosnące w Karpatach.
To była czysta fikcja. Helena sama przygotowywała krem z surowców, które w Australii były tanie i dostępne. Przede wszystkim z lanoliny, owczego wosku używanego do czyszczenia wełny, świetnego też dla skóry. Miała ona wprawdzie nieprzyjemny zapach, ale można było go zamaskować olejkami eterycznymi. Helena wyrabiała swój specyfik w kuchennych garnkach (swoje laboratoria zawsze nazywała kuchnią; kiedy już jako milionerka rozmawiała z Marią Skłodowską-Curie, zaskoczyła noblistkę pytaniem o jej „kuchnię”).
Wyrabianie kremów jak majonezu było w tamtych czasach powszechną praktyką. Domowe kosmetyki kręciło wiele australijskich kobiet, a przepisy na nie sprzedawano jak książki kucharskie. Krem Heleny z założenia miał być jednak inny – „importowany” i „wyjątkowy”, a więc drogi. Niewielki słoiczek w jej sklepie kosztował prawie tyle co tygodniówka krawcowej czy guwernantki. „Kobiety nie kupią niczego, co będzie za tanie”, uważała Helena.
W ciągu pierwszych trzech lat zarobiła na swoich kremach astronomiczną na tamte czasy sumę – 100 tysięcy dolarów. Bieda już jej nie groziła, ale ona była ambitna i – jak pisze Ruth Brandon w książce „Wstydliwa historia piękna” – „całkowicie odporna na satysfakcję”.
Nie myślała o małżeństwie, kiedy poznała Edwarda Titusa, podróżnika i dziennikarza z literackimi aspiracjami, który przyjechał do Melbourne. Od razu nawiązała z nim dobry kontakt – Titus miał amerykańskie obywatelstwo, ale jak Helena pochodził z Polski i był Żydem. Zatrudniła go jako specjalistę od reklamy (pod pseudonimem pisał do gazet pierwsze artykuły o jej kremach). Potem zdarzyło się coś, czego nie przewidziała. „Ten mężczyzna poruszył moją wyobraźnię”, wspominała Helena. „Do tej pory większość ludzi, których znałam, wiodła ciasne, monotonne życie. Bali się zmian i nowych pomysłów. Titus był intelektualistą, interesował się wszystkim i miał wielu znajomych w świecie literackim i artystycznym”. Dlatego w wieku 36 lat zdecydowała się wyjść za niego za mąż.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.