Strona 1 z 2
Kobiety, które rodzą w wodzie, zachowują się jak istoty z innej planety, mówi francuski położnik Michel Odent. A noworodki nie płaczą i wyglądają, jakby budziły się z cudownego snu.
Jeśli jeszcze raz zdecyduję się na dziecko, na pewno znów urodzę je w wodzie – zapewnia Kasia Gałuszka, specjalistka w branży farmaceutycznej i mama małego Kuby, którego pierwsze spotkanie ze światem zdarzyło się w… wannie. Nie tylko dlatego, że ciepły i przyjazny dotyk wody łagodził trud porodu. Także dlatego, że chciała dać synkowi w pierwszych chwilach życia prawo do oswojenia się ze światem.
– Kuba przyszedł do mnie bez krzyku, spokojnie – wspomina Kasia, której w podjęciu decyzji sprzyjało całe otoczenie, i mąż, i lekarka prowadząca ją w czasie ciąży. – Ten spokój wystarczył mu na wiele miesięcy. Kuba bez problemu przesypiał całe noce, nie miał kolek ani żadnych innych dziecięcych przypadłości. Tak jakby czuł się wśród nas doskonale. Radosny i pełen energii synek Katarzyny niczego tak nie uwielbia jak wody. Może się w niej taplać w nieskończoność.
Jak ryba w wodzie
– Mój syn także, od zawsze, czuje się w wodzie jak ryba – mówi Joanna Husarska, rzeźbiarka z Krakowa, jedna z pierwszych kobiet w Polsce, które rodziły w wodzie.
– Co więcej, bije z niego – takie odnoszę wciąż wrażenie – mocne i czyste światło, przynależne tylko istotom, które na samym wstępie doznały kosmicznego doładowania energii – dodaje Joanna. – Dzieci urodzone w wodzie już od pierwszych chwil zachowują się inaczej niż te po klasycznych porodach – uważa Jolanta Łaszczyk, krakowska położna z ponad 20-letnim stażem. – Są bardzo spokojne, jakby chciały nam powiedzieć: Cieszymy się, że daliście nam szansę na prawdziwie piękne i czyste przejście. Tak jakby właśnie opuściły ocean spokoju.
reklama
Pediatrzy takim dzieciom się trochę dziwią. Że nie płaczą, że „wyławiane” z wody, wyglądają trochę tak, jakby budziły się powoli z cudownego snu. W klasycznej skali Apgar (oceny noworodków po porodzie) nie dostają zazwyczaj 10 punktów na 10, bo… nie krzyczą w zetknięciu z obcym dla nich powietrzem. Tyle że twórczyni tej skali, pediatra Virginia Apgar, takich porodów nie brała w ogóle pod uwagę. A przecież narodziny w wodzie nie były kiedyś niczym szczególnym. W najstarszych mitologiach bogowie i herosi wyłaniali się z praoceanów. Znany francuski lekarz-położnik Michel Odent często powtarza, że Afrodyta nieprzypadkowo wyszła z morskiej piany i że każda kobieta, która rodzi w wodzie, wkracza do oceanu miłości.
Poród w prywatnym oceanie To była szósta ciąża Joanny Husarskiej. Miała silną potrzebę nowego, głębokiego doświadczenia początku macierzyństwa. Innego niż wcześniejsze. Pięć córek urodziła bowiem w szpitalu, w bólach, na leżąco, w świetle jarzeniówek. Porody kojarzyły jej się wówczas z czymś na kształt operacji. Z narzędziami, białymi kitlami i obcymi ludźmi wokół. Za każdym razem czuła się tak, jakby trafiła na taśmę do produkcji dzieci. Sterylnej, obwarowanej procedurami, wyspecjalizowanej w medycznych technikach, ale pozbawionej tego, co najważniejsze: bliskiej, naturalnej relacji kobiety z dzieckiem, które za chwilę przyjdzie na świat.
– Chciałam to moje maleństwo wreszcie powitać tak, jak powinnam, z czułością. I w takich okolicznościach, żeby od pierwszych sekund poczuło się na tym świecie bezpiecznie. Żeby pierwszą osobą, której dotyk i zapach poczuje, była jego mama, a nie obcy człowiek w fartuchu – wspomina Joanna. – Przeczuwałam, że to, jakim pierwszym dotykiem i pierwszym doświadczeniem zostanie naznaczone, zaważy na całym jego życiu.
Jak tylko dowiedziała się, że jest w ciąży, od razu pomyślała o wodzie. Wydawała jej się trochę jak kosmos – wszechogarniająca. A jednocześnie tak naturalna dla małego człowieka, który przecież przez dziewięć pierwszych miesięcy życia pływa w wodach płodowych w brzuchu mamy. Joanna pamięta, jak puszczała wtedy wodze wyobraźni. Jak widziała siebie rodzącą w ciepłym, południowym, szumiącym morzu. Potem w jej marzeniach morze zastąpiła cicha tafla jeziora. Czuła wręcz, jak się w nim zanurza, jak staje się jego częścią.
Czas rozwiązania przypadł na późne lato. Robiło się coraz chłodniej, ostatecznie Joanna postawiła więc na… wannę. Była połowa lat 90., domowe porody traktowano jak wstydliwy relikt przeszłości. Nie miała więc wielu sprzymierzeńców. – Nawet moi bliscy, z mężem włącznie, potraktowali mój pomysł jak fanaberię – uśmiecha się Joanna. Pomocy odmawiały jej kolejne położne, ale była uparta. Kiedy poczuła, że nadchodzi właściwy moment, odkręciła kran, wypełniła wannę wodą, a potem wsypała do niej dziesięć kilogramów soli.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.