Strona 3 z 3
Śladem ekonomistów ruszyli psychologowie pragnący zrozumieć, dlaczego w Bhutanie nieznane są przestępczość, samobójstwa, depresja. Dziennikarz jedynej wydawanej po angielsku gazety „Bhutan Today” wytłumaczył mi, że to zasługa króla, który nie dopuścił do gwałtownego zderzenia z zachodnią cywilizacją. Gdyby ludzie, żyjący tak jak w XVI wieku, nagle przeskoczyli do XX stulecia, runęłoby wszystko, co do tej pory uważali za ważne i dobre. – Dopóki człowiek nie widzi bogactwa innych, nie zazdrości im – tłumaczył redaktor Pema Denkar. – Dlatego król powoli otwierał granice i ograniczał kontakty z cudzoziemcami. Dał nam czas, byśmy oswoili się z nowościami i się na nie uodpornili.
Samochód to niejedyna rzecz, którą Bhutańczycy zobaczyli jako ostatni na świecie. Podobnie było z telewizją, która pierwszy program nadała tu dopiero 13 lat temu. Do dziś nie ma w niej reklam!!
Bhutańczycy są jednym z najbiedniejszych narodów świata, ale pod względem zadowolenia z życia ustępują tylko Skandynawom i Austriakom.
reklama
Ryk niebiańskiego smoka Prawdziwe szczęście według Bhutańczyków polega na czymś zupełnie innym – to życie w zgodzie z sobą, innymi ludźmi, naturą i światem duchów, które, w co święcie wierzą, są wszędzie. W kraju liczącym zaledwie 700 tysięcy mieszkańców przypomina o tym ponad 2 tysiące świątyń i 10 tysięcy czortenów, czyli kamiennych relikwiarzy. Nikt nie jest w stanie zliczyć wieszanych na długich drągach flag modlitewnych. Białych – z wypisanymi modlitwami za zmarłych – i żółtych dla udobruchania demonów, wywołujących trzęsienia ziemi. Gdy wiatr porusza chorągwiami, słowa modlitwy ulatują w przestworza i trafiają do adresatów.
Tak nauczał ponad 1200 lat temu guru Rinpoche, który przybył z Tybetu głosić nauki Buddy. Podróż odbył w niezwykły sposób – przelatując nad Himalajami na grzbiecie tygrysa. Wylądował na kilkusetmetrowej, pionowej skale i tam, przez wiele miesięcy medytując, przygotowywał się do nawracania mieszkańców Bhutanu. Miejsce to upamiętniono, wznosząc na stromej ścianie klasztor Takstang, Tygrysie Gniazdo.
Przybycie nauczyciela obwieścił potężny ryk. Było to wydarzenie tak ważne, że właśnie jemu kraj zawdzięcza swą nazwę. Bo Bhutan to określenie używane jedynie przez sąsiadów, dla rdzennych mieszkańców ich kraj to Druk Yul, czyli Królestwo Grzmiącego Smoka. Mistrz szerzył nową religię, czyniąc cuda, uzdrawiając chorych, przepędzając demony. Z siłami nieczystymi walczył myślą, słowem, śpiewem i tańcem. Minęło 12 wieków, a mnisi, dla których Rinpoche jest największym po Buddzie autorytetem, wciąż odtwarzają taniec, którego nauczył ich przodków. Odbywa się to w październiku, podczas związanego z tybetańskim kalendarzem księżycowym, wielkiego święta Tsechu, co na polski można przetłumaczyć jako Dzień Dziesiąty.
Błogosławiona błazenada Gdy wszedłem na dziedziniec klasztoru w stołecznym Thimpu, przez dłuższą chwilę stałem jak wryty. Tak samo reagowali inni cudzoziemcy. Przed oczami miałem najbardziej kolorowy tłum, jaki można sobie wyobrazić. Kilka tysięcy ludzi w odświętnych strojach siedziało na trybunach ciasno obok siebie. Na środku placu, w rytm wybijany przez bębny i gongi, krążyli przebierańcy w maskach zwierząt i przerażających potworów.
Potrzebowałbym wielu lat nauki, żeby zrozumieć sens odtwarzanych przez nie scen. Dla Bhutańczyków wszystko jest jasne. Przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści o cudach dokonywanych przez Rinpoche i jego uczniów są wciąż żywe. Nawet dzieci znają imiona demonów, które pokonał. Wiedzą, jakie dzikie zwierzęta chciały wyrządzić mu krzywdę, a jakie wiernie służyły.
Uroczystości trwają od rana do popołudnia, przez trzy dni. Trudno wytrwać w skupieniu tak długo. Dlatego co pewien czas ogłaszana jest przerwa i na arenę wkraczają mnisi-klauni. Na moment pryska podniosła atmosfera i świat staje na głowie. Klaunom, ale tylko im, wolno bowiem parodiować obrzędy religijne. Przedrzeźniają więc dostojnych lamów, biją pokłony odwróceni tyłem do przełożonych i masek przedstawiających demoniczne bóstwa, wbiegają między widzów, błogosławiąc ich wielkimi, drewnianymi… fallusami. Domagają się za to datków na klasztor. Chociaż w tłumie jest mnóstwo dzieci, nikt się gorszy, ludzie chętnie sięgają po banknoty. – Nie ma w tym nic zdrożnego – tłumaczył mi przewodnik, Lal Radja. – Wierzymy, że ten rytuał zapewni płodność ludziom, zwierzętom i roślinom. Zapoczątkował go nasz ukochany święty, Drukpa Kunley.
Guru seksu
Drukpa Kunley jest ulubionym świętym Bhutańczyków. Miejsce w ich sercach zapewniła mu teleportacja, czyli umiejętność znikania w jednym miejscu i natychmiastowego pojawiania się w innym. Ale nie tylko… Drukpa zyskał przydomek „Świętego pięciu tysięcy kobiet”, gdyż nauczał, że stan oświecenia można osiągnąć w znacznie przyjemniejszy sposób niż przez medytację i wyrzeknięcie się dóbr materialnych. Jego zdaniem dobre efekty daje taniec, jeszcze lepsze śmiech, lecz nic nie może się równać z seksem.
Do jego klasztoru ciągnęły więc tłumnie kobiety, które nie mogły zajść w ciążę. Wieści o możliwościach guru niosły się daleko i, jeśli im wierzyć, naprawdę miał on czym uzdrawiać. Na ścianach jednej ze świątyń namalowano, jak pokonał demonicę nękającą wioskę Chimi. Drukpa nie zastawiał żadnych pułapek – tylko położył się pod drzewem, lekko rozchylił szatę i czekał. Gdy wiedźma nadleciała, rozsunął odzienie i zaprezentował się w całej okazałości. Demonica nawet nie podjęła walki. Przerażona uciekła, by już nigdy nie powrócić.
Na pamiątkę tego wydarzenia podczas świąt mnisi-klauni błogosławią wiernych drewnianymi fallusami, a Bhutańczycy malują na ścianach swoich domów wielkie członki.Kraina łagodności Buddyści są wegetarianami, ale nie w Bhutanie. A to za sprawą Drukpy Kunleya, któremu zdarzało się zabijać zwierzęta, by nakarmić tłum słuchający jego nauk. Gdy ludzie pojedli, zbierał kości, wskrzeszał z nich zwierzę i kazał mu iść dalej swoją drogą. Miewał jednak też bardziej dowcipne pomysły. Pewnego dnia został wezwany do dowódcy twierdzy. Przed bramą zatrzymali go wartownicy. Poprosili, żeby chwilę poczekał, gdyż muszą uwiązać dwa wyjątkowo groźne psy. Drukpa wzruszył ramionami i, nie czekając, wszedł na dziedziniec, gdzie natychmiast rzuciły się na niego dwie bestie – biała i czarna. Zaczął okładać je laską. A kiedy padły, zdarł z obu kawałki skóry, które wymieszał ze sobą. Chwilę potem zwierzęta ożyły.
– I tak powstały łaciate psy – zakończył opowieść nauczyciel z wioski Chimi. – Czy ludzie wciąż wierzą w te legendy? – zapytałem. Nie zrozumiał pytania. A kiedy je powtórzyłem, spojrzał na mnie karcącym wzrokiem i oświadczył kategorycznym tonem: „Jakie legendy? Przecież tak właśnie było!”.
Kazimierz Pytko
fot. autor
dla zalogowanych użytkowników serwisu.