Czy to już kara?

Zaczęło się dobre życieZaczęło się dobre życie

Któregoś dnia przyszła pacjentka, która zorganizowała spływ Wacławy i jej męża do Morza Karskiego. Miała początki jaskry. Wacława poprosiła, żeby dowiedziała się, co się stało z kobietą, której małe dziecko chorowało na raka. Pacjentka obiecała, że spróbuje, choć od tego czasu minęło 35 lat.

Wacława przeszła na emeryturę. Od razu następnego dnia, kiedy zaczął się dla niej wiek emerytalny, zaniosła do urzędu potrzebne dokumenty. Nie musiała już przychodzić do przychodni, patrzeć w tysiące oczu i tamować oddech, kiedy pacjent miał zepsute zęby. Na szczęście nowoczesne aparaty uwolniły ją od bardzo bliskiego kontaktu z chorymi, a dzięki latami wypracowanej wprawie mogła go ograniczyć do niezbędnego minimum.

Rozpoczęło się naprawdę dobre życie. Parzyła sobie długo ranną kawę, szła później na wielki spacer, a wracając do domu, już na zapas cieszyła się, że czekają na nią książki. Czytała jedną po drugiej, nie żarłocznie, lecz powoli i z namysłem. Od dawna już ich nie kupowała. Pacjenci przynosili wszystkie nowości zamiast kwiatów. Zresztą w pobliżu była biblioteka. Wybierała książki kolejno z półek, zanurzając się w świat liter, a każda zaczynała być jej domem, miejscem, przestrzenią.

reklama

Jak to się stało, żeśmy się mijali

Któregoś dnia w sklepie Wacława zauważyła chłopaka z miasteczka. Po studiach, tak jak i ona, został w mieście. Był inżynierem. Pewnie nudnym, pomyślała. Zastanawiała się, jak to się stało, że kupując od lat w tym samym sklepie, nigdy się nie spotkali, jakby ich ktoś rozmijał. Poznali się od razu, choć minęło tyle lat. Od razu zapytał, czy by do niego nie wpadła. Mieszka blisko, dwa przystanki od tego sklepu. Powiedziała, że raczej nie, bo nie lubi do nikogo chodzić ani żeby przychodzono do niej. Kiedy ktoś siedzi w jej mieszkaniu, odczuwa wprost fizyczną przykrość i nie może doczekać się, jak sobie pójdzie.

I nagle przypomniała sobie zdarzenie z akademika, które wypadło jej z pamięci. Któregoś dnia zostali sami w pokoju, bo współlokatorki poszły razem do kina. Podszedł do niej, objął ją i coś wymamrotał. Chyba, że ją kocha, ale może coś zupełnie innego. Odepchnęła go gwałtownie i zaczęła się głośno śmiać. – Chyba zgłupiałeś – powiedziała drwiąco. Bardzo zbladł. Jeszcze chwilę postał, powiedział „przepraszam” i cicho zamknął za sobą drzwi. Nigdy więcej się nie pokazał ani nie zatelefonował. Poczuła ulgę, że nie będzie już przychodził w poniedziałki i siedział. Choć jej to właściwie nie przeszkadzało. Zabawny poniedziałkowy mebel, myślała.

Wyszli ze sklepu. – Dobrze. Kiedyś zadzwonię do ciebie i na pewno wpadnę – powiedziała, sama zdumiona tym, co mówi. Chciała mieć to z głowy. Zatelefonowała więc, że ma dziś czas i że się do niego wybiera. Mieszkał w bloku w dwupokojowym mieszkaniu, z brzydkimi meblami, z dywanikiem ze zużytych ścinków i pończoch, jakie kobiety tkały w jej miasteczku. Na ścianie wisiał portret matki, otoczony sztucznymi kwiatami. Nie żyła już od 10 lat. Zabrał ją do miasta z PGR-u. Gotowała mu obiady, a w każdą niedzielę chodzili razem do kościoła. Nigdy się nie ożenił. – Jakoś się nie złożyło – powiedział.

Pracował w fabryce, projektował elektronarzędzia. Miał samochód i bardzo o niego dbał. Ale nigdzie nim nie jeździł. Do miasteczka też nie. Odkąd umarła matka, nie było kogo odwiedzać. Przedtem czasem jeździli tam z matką do jej koleżanek. Wypiła herbatę. Mieszkanie było ciemne od krzaków bzów rosnących za oknami. Pomyślała, że też musi go do siebie zaprosić, ale że teraz niczego bardziej nie chce, niż wrócić do swoich książek.

I stał się cud

W miesiąc później przyszła pacjentka z Syberii. Właśnie stamtąd wróciła. Wie już, co się stało z dzieckiem chorym na raka. Jego rodzice czekali niecierpliwie na wiadomość od polskiej lekarki. Wyglądali jej każdego dnia i żyli tą nadzieją. Jednak z małym było coraz gorzej. Wtedy matka przypomniała sobie o swoim pochodzeniu, które rodzina od lat ukrywała. Napisali do ambasady niemieckiej, że noszą nazwisko Kohl, więc czysto niemieckie. Że ona jest nadwołżańską Niemką, którą los rzucił na Syberię, a teraz błaga o ratunek dla syna. I stał się cud. Ambasada załatwiła dziecku leczenie w Niemczech. Uratowano je. I ono, i jego matka zostali w Niemczech na stałe.

Wacława usiadła na krześle. Zrobiło jej się słabo. Zaczęła płakać, a rzadko płakała. Ta matka musiała swoje dziecko bardzo kochać, pomyślała, choć w pracy widziała przecież setki razy ludzi, którzy przyprowadzali swoich najbliższych i widać było, że umierają ze strachu na myśl, że oni mogą mieć raka albo że przestaną widzieć. Wyobraziła sobie, jak ten chłopak w Niemczech teraz wygląda.

Ma pewno jasne włosy i niebieskie oczy, i wyrósł wysoki na lepszym niemieckim jedzeniu. I nagle zapragnęła, tak, nie można użyć innego słowa, zapragnęła być w tamtym ciemnym mieszkaniu z brzydkimi meblami i ohydnym dywanikiem z pończoch. Nigdy niczego w życiu tak gwałtownie i nagle nie chciała. Albo nie, niech on przyjdzie do niej i niech razem wypiją herbatę.

Wykręciła numer jego telefonu. – Oczywiście – powiedział. – Zaraz przyjdę, po prostu natychmiast. Już biegnę do samochodu. Czy Wacka nie pogniewa się, jeśli on po drodze kupi kwiaty? A może pączki? Ciągle myśli i myśli, jak to się stało, że przez tyle lat w tym sklepie nigdy się nie spotkali. Niepojęte, Wacka, prawda?


Barbara Pietkiewicz
fot. shutterstock

"Wróżka" 4/2012

Źródło: Wróżka nr 4/2012
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

Promocja wróżka