Strona 1 z 2
Na lotnisku przy odprawie stwierdziła, że nie wzięła paszportu. Został na stole w jadalnym pokoju. Złapała taksówkę i wdrapała się bez tchu po schodach na pierwsze piętro, żeby nie czekać na windę. I zmartwiała. Przy drzwiach stał stolarz i wyjmował zamki.
Wera szła ulicą miasta. Było zimno, wietrznie, padała mżawka, choć zima miała się ku końcowi. Nagle zobaczyła kolorowe balony, które unosiły się parę metrów nad jej głową. A później dmuchnięte powiewem wiatru zginęły w mżawce. Spotka mnie coś dobrego, pomyślała.
Mieszkanie za luksusowe dożywocie
Po południu ktoś zapukał do drzwi. Wera uchyliła je na tyle, na ile pozwalał łańcuch. Na zewnątrz stał chudy, niewysoki człowiek. Powiedział, że chce porozmawiać i prosi, żeby wpuściła go do środka. Odpowiedziała, że obcych do mieszkania nie wpuszcza i może co najwyżej zejść na dół do kawiarni. Mężczyzna siedział już przy stoliku.
Od razu przystąpił do rzeczy. Pewna, jak się wyraził, osobistość proponuje za opuszczenie mieszkania, w którym mieszka Wera, przenosiny do luksusowego pensjonatu opłaconego do końca jej życia. Bo Wera będzie przecież kiedyś potrzebowała opieki…
Mieszkała na pierwszym piętrze starej kamienicy. Ich dom na Żoliborzu spłonął do fundamentów, ale matka powiedziała, że mają inny, znajomy dom w Śródmieściu, nie będą więc bez dachu nad głową. Ale ten dom był także zrujnowany. Zachował się tylko parter i część piętra, do którego prowadziła klatka schodowa; w opłakanym stanie, ale jako tako stabilna. Matka zdecydowała, że zajmą to wiszące mieszkanie, a resztę dobuduje się za jakiś czas. Matka była wyrodkiem. Wysoka, piękna i jasna.
reklama
W zielonych promiennych oczach nie było śladu strachu. Jej mąż, inżynier, zginął w pierwszych dniach wojny, trafiony odłamkiem bomby. Kiedy do miasta weszli Niemcy, matka zawiesiła medalik na szyi i wyposażona w perfekcyjny niemiecki zaczęła chodzić swobodnie po mieście. Dwuletnia Wera musiała zostawać w mieszkaniu. Nie była wyrodkiem.
Czarne włosy były tak czarne, że z trudem rozjaśniano je perhydrolem. Ale czarnych oczu nie dało się przemalować. Nie cierpiały głodu, bo w piwnicach domu zachowały się składy marmolady, które przechowywała tu fabryka dziadka. Mama wymieniała marmoladę i cukier na inne produkty i tak dało się żyć.
Nigdy się nie wyprowadzę Matka nigdy nie wyszła ponownie za mąż. Po wojnie pracowała w bibliotece. Cicha, poszarzała, przeciwieństwo tej z czasu okupacji, na widok której ślinili się esesmani, gdy elegancko ubrana wchodziła do kawiarni. Tej, do której nigdy nie ośmielił się podejść żaden szmalcownik. Kiedy Wera kończyła studia, matka zmarła na zapalenie płuc. Wera była niska, ciemna, z dużym mięsistym nosem i trochę krzywymi nogami – ślad po przebytej krzywicy. Po studiach zaczęła pracować w wydawnictwie.
Człowiek w kawiarni czekał na odpowiedź. Powiedziała, że mieszkanie kupiła notarialnie, nikt nie może jej z niego usunąć. A ona się nie wyprowadzi. I żeby jej już nie nękał. W nocy przyśnił jej się rój baloników. Szła jak wtedy ulicą, a baloniki leciały nad jej głową, jak aureola. I jeszcze we śnie powiedziała: teraz trzeba tylko czekać na szczęśliwe zdarzenie.
Nie ma kuzynki w Warszawie Rano obudził ją telefon. Męski głos poinformował, że jej siostra stryjeczna Klara chciałaby z nią porozmawiać, ale nie zna już polskiego, więc czy może mówić po niemiecku albo francusku. Wera powiedziała, że to pomyłka. Klara odjechała transportem z rodzicami do Treblinki. Ależ nie, powiedział głos, pani kuzynka się uratowała. Mieszka teraz w Izraelu. Wera zgodziła się na rozmowę niechętnie. Nie lubiła mówić przez telefon.
Klara miała niski, chropawy głos. Powiedziała, że rodzice wyrzucili ją z pociągu przez okno. Ale w tych wagonach nie było okien, pomyślała Wera. To były bydlęce składy, zamykane na zasuwy. – Pamiętasz, jak bawiłyśmy się pod największą ścianą w salonie kolorowymi kamykami? – spytała kobieta. – Ja i ty, Weroniko. – Mam na imię Wera, nie Weronika – odpowiedziała. – Ach tak, ale brat taty mówił do ciebie Weniwera, więc myślałam że to przekręcona Weronika.
Rzeczywiście, stryj tak ją nazywał. Klara powiedziała, że chce ją zaprosić do Izraela. Opłaci bilet w dwie strony, a termin będzie mogła wybrać. Wera nie znosiła podróży. Oddalając się od domu, zaczynała cierpieć jakby na chorobę morską. Miała zawroty głowy z wymiotami i dreszcze. Obce miejsce wyzwalało w niej ataki strachu. Pomyślała jednak, że jest stara, w jej życiu nie ma już zdarzeń, więc może powinna spróbować pojechać.
Zbierała się przez dwa tygodnie, szczegółowo obmyślając, co weźmie z sobą i jak się zachowa, kiedy już spotka odnalezioną kuzynkę. Na lotnisku przy odprawie stwierdziła z przestrachem, że nie wzięła paszportu. Został na stole w jadalnym pokoju. Lecz przyjechała o godzinę za wcześnie, więc jeszcze zdąży. Złapała taksówkę i wdrapała się bez tchu po schodach na pierwsze piętro, żeby nie czekać na windę. I zmartwiała.
Przy drzwiach stał stolarz i wyjmował zamki. Krzyknęła: – Co pan tu robi?! A on, że ponieważ właścicielka wyjechała na stałe, dostał zlecenie, żeby wymienić zamki. – Ale właścicielka właśnie wróciła – powiedziała Wera. – Proszę zostawić te drzwi, bo wezwę policję. Stolarz wzruszył ramionami, zebrał narzędzia i zszedł po schodach. Sen z balonikami już się nie powtórzył.
Któregoś dnia zadzwoniła do Klary. Męski głos powiedział coś po hebrajsku, a potem połączenie się urwało. Zastanawiała się, czy nie pójść na policję, ale później doszła do wniosku, że ktoś mógłby ją posądzić o urojenia i zawlec do psychiatry. Zatelefonowała do ambasady Izraela z prośbą, żeby sprawdzili, czy pod wskazanym przez nią adresem mieszka Klara, z domu Warszawska. Jej odnaleziona kuzynka. Odpowiedź przyszła już po kilku dniach. Owszem, mieszka tam Klara, ale urodzona w Izraelu, która twierdzi, że żadnej kuzynki w Warszawie nie ma.
Na Werę czekały dwie nieprzeczytane książki. Z pracy w wydawnictwie pozostał jej przymus czytania każdej nowości. Emeryturę miała nie za dużą, więc pożyczała je z biblioteki. Każdy dzień przewidywalny był do szpiku kości. Identyczny jak poprzedni. W sobotę szła na spacer do parku albo na cmentarz do mamy. A poza tym książki, książki i książki.
Mama leżała na cmentarzu katolickim. Odcięła żydowskie korzenie aż po grób. Wera uważała, że to miejsce jest spokojne i przyjazne. Siadała na ławeczce i myślała, jak cudownie jest leżeć obok kogoś. W życiu to nieistotne. Żyła zatrzaśnięta jak w dziupli, sama z sobą wśród książek i płyt z muzyką operową. Wychylała się na świat tylko do parku, sklepu i do mamy, a potem znów wracała przez nikogo nieniepokojona. Po śmierci dobrze jest leżeć obok kogoś innego, bo dopiero tam pod ziemią człowiek musi się czuć prawdziwie samotny.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.