Urzekła ją magia Gruzji. Tak bardzo, że dzisiaj Katarzyna Pakosińska czuje się u siebie zarówno w Warszawie, jak i w Tbilisi.
Skąd ta fascynacja Gruzją?
Wszystko zaczęło się w 1987 roku. Tańczyłam w zespole folklorystycznym. Często byliśmy zapraszani na przeglądy taneczne, festiwale. Wtedy popularne były tzw. wymiany. Gościły nas zespoły z Hiszpanii, Niemiec, byłej Jugosławii. Tak trafiliśmy również do Gruzji, do Tbilisi. Tam miał się nami zaopiekować inny zespół. Podróżowaliśmy autobusem.
Do dziś pamiętam moment, w którym poczułam dziwny dreszcz. Spojrzałam w okno. Znajome widoki. Jakbym tu już kiedyś była. Niespodziewanie dla siebie samej powiedziałam głośno: „Kiedy miniemy ten zakręt, wjedziemy na rynek. Na środku będzie stała kamienna studnia, a my przejedziemy przez kutą bramę obrośniętą winoroślą”. Było tak, jak powiedziałam.
Może to był przypadek?
Chyba nie. Wszystko było takie znajome. Z łatwością „złapałam” gesty i kroki tańców gruzińskich. Choreograf od razu to dostrzegł. „Ona tańczy jak nasza” – zachwycił się i ustawił mnie w parze z przystojnym Gruzinem. Zakochaliśmy się w sobie. Miałam 15 lat i to była moja pierwsza wielka miłość. Kiedy wyjechałam, pisaliśmy do siebie listy. Tęskniliśmy. Ale w 1991 roku wybuchła wojna w Gruzji, poczta przestała działać, kontakt się urwał. Bardzo to przeżyłam.
reklama
Tęskniła pani za swoim Gruzinem czy za Gruzją? I za nim, i za Gruzją. Już w Polsce szukałam książek o tym kraju, tamtej muzyki. Pamiętam, jaka byłam szczęśliwa, gdy w antykwariacie znalazłam rarytas: „Sztukę gruzińską”. A w małym sklepie muzycznym w Krakowie płytę chóru gruzińskiego. Winylową, oczywiście. Moi przyjaciele i znajomi też często robili mi takie prezenty, bo wiedzieli, że jestem zakręcona na punkcie Gruzji. Życie biegło dalej. Skończyłam liceum plastyczne, potem studiowałam polonistykę i dziennikarstwo. Występowałam w Kabarecie Moralnego Niepokoju...
Kiedyś, w 2007 roku, zaproszono mnie do programu telewizyjnego „Podróże z żartem”. Powiedziałam o swoim marzeniu: żeby wrócić do Gruzji i odszukać ukochanego sprzed lat. A ponieważ do programu zaproszeni byli też rodowici Gruzini, tak bardzo przejęli się moją historią, że w ciągu tygodnia zorganizowali mi wyjazd! Postawili na nogi pół Gruzji. Mediom opowiedzieli, że romantyczna Polka szuka dawnej miłości.
W samolocie do Tbilisi czułam ogromne wzruszenie. Lądowałam około 4 nad ranem. Obudziłam się, gdy przekraczaliśmy Morze Czarne, a w dole widać było już światła. Cały samolot spał. Spojrzałam przez okienko. Chciało mi się płakać z radości. Pomyślałam: „Nareszcie wracam do domu”. Celnik, przystawiając mi pieczątkę w paszporcie, przywitał mnie jak swoją. Czytał o mnie w gazecie.
I znalazła pani dawną miłość? Tak. To było wspaniałe spotkanie po latach. I jeszcze bardziej oszalałam na punkcie tego kraju. Poczułam impuls, żeby uczyć się gruzińskiego. Pierwszych lekcji udzieliła mi mama mojej przyjaciółki, Gruzinki mieszkającej w Polsce. Chciałam i mówić, i pisać. A pismo jest trudne, jedno z najstarszych na świecie. Litery przypominają wygięte gałązki winogron. Wielu znajomych już wcześniej mówiło mi, że moje pismo jest jak gruzińskie: z zawijasami i ozdobnikami.
Ma pani w Gruzji swoje ukochane miejsca? Uliczki na starym mieście w Tbilisi. Mały kościół z niebieskim dachem. A niedaleko piekarnia. Biegnę tam i wącham zapach świeżego chleba. Bo jestem zapachowcem i wzrokowcem. Uwielbiam z centrum miasta wjechać kolejką na górę. To niesamowite uczucie. Tak jakbyśmy nagle, będąc na Marszałkowskiej, dziesięć minut później znaleźli się na przystani w Mikołajkach. A na górze piękne widoki, jeziora i góry. Bajka.
Często pani tam jeździ?
Jak tylko mogę, i nie tylko na wakacje. W Tbilisi również pracuję. Mam kontakt z polską szkołą, niekiedy nagrywam chórki dla zespołów rockowych, zapraszają mnie do audycji radiowych i telewizyjnych, jestem współorganizatorem festiwalu Elektronauts, wspierającego najbardziej innowacyjne zjawiska w gruzińskiej popkulturze... Wspólnie z moimi gruzińskimi przyjaciółmi, artystami, muzykami, dziennikarzami, staramy się zainicjować przeniesioną z Polski kampanię społeczną: „Cała Gruzja czyta dzieciom”. Ciągle wymyślamy coś nowego. Ten kraj nauczył mnie przyjaźni. Tam wszystkie uczucia są silniejsze, bardziej soczyste. My, Polacy, mamy tendencję do mówienia: „A po co? Nie dam rady”. To Gruzini dodali mi odwagi. To od nich słyszałam: „Idź, próbuj! Uda się!”.
I udało się? Tak! Wszystko zresztą, co robię zgodnie z intuicją, zawsze mi się udaje. Nigdy nie popełniłam błędu. Jestem trochę czarownicą (śmiech). Wyczuwam ludzkie nastroje i nasiąkam nimi jak gąbka. Te negatywne źle na mnie wpływają. Choćby teraz w „Tańcu z gwiazdami”. W trzecim odcinku miałam kryzys. Atmosfera na parkiecie była ciężka, bo jurorzy w przerwie się pokłócili. Na mnie takie rzeczy działają natychmiast. Moja koleżanka, która widzi aurę, ciągle mi powtarza, że choćbym była nie wiem jak wściekła albo przygnębiona, zawsze mam ją w kolorze słońca.
Jasnożółtą, świetlistą, pomarańczową. Ja też tak to czuję, ogromne pokłady ciepła... Dostałam to wszystko w moim rodzinnym domu, m.in. od rodziców, dziadka. Byłam z nim mocno związana. Teraz, gdy go zabrakło, przychodzi do mnie czasem w snach. Cieszę się wtedy jak dziecko. Mówię: „Dziadku, jak dobrze, że jesteś! Doradź mi, proszę!”. On mi podpowiada, czasem grozi palcem. Gdy budzę się rano, wiem już, co robić.
Sonia Ross
fot. forum
dla zalogowanych użytkowników serwisu.