Tamara Arciuch buntuje się przeciw ślepemu pędowi ku wiecznej młodości. Nie boi się zbrzydnąć, gdy wymaga tego rola filmowa lub teatralna.
Kiedy byłam nastolatką, to pewnie, jak wszystkie nastolatki na świecie, nadmiernie skupiałam się na wyglądzie. Przeżywałam każdy pryszcz, analizowałam wygląd uszu, byłam niezadowolona z włosów. Teraz gdy myślę o tym, jak wyglądam, jest to bardziej podporządkowane mojemu zawodowi. Czasem, żeby dostać rolę, trzeba wyglądać dobrze, a czasem wręcz przeciwnie.
Dbam o siebie, ale bez szaleństw. Więcej jest we mnie buntu niż chęci podążania za wyznaczanymi trendami. Oczywiście to podążanie w jakimś sensie jest wpisane w mój zawód, więc niestety trochę muszę się dostosować. Gdy go wybierałam, nie wiązał się z nim jeszcze „cały ten zgiełk”. Nie było paparazzich, tylu plotkarskich portali, a fotoshop był w powijakach.
Kult młodości dotyka nas wszystkich. Ale przecież on istniał od najdawniejszych czasów, choć kiedyś starszy lub wręcz stary człowiek otoczony był szacunkiem. Dziś ta kuriozalna pogoń za młodym ciałem powoduje na przykład absurdalne sytuacje na planie: dwudziestokilkuletnia dziewczyna gra rolę matki nastolatka. To, że nie jest wiarygodna, nie ma dla producenta czy reżysera znaczenia.
Mam do siebie i swojego wyglądu dystans. Czasem słyszę pełne podziwu: „Pani jest sławna”. Śmieję się wtedy i w duchu, i na głos. I mówię: „Sławny to jest Adam Małysz. Ja jestem co najwyżej popularna”. A za chwilę i popularność może przeminąć. Zresztą żadne sukcesy nie są ważniejsze od rodziny. To ona sprawia, że jestem szczęśliwa.
reklama
Czasem ulegam magii kobiecych gadżetów. Kiedyś, gdy gdzieś leciałam samolotem, a w strefie bezcłowej można było kupić kosmetyki za pół ceny, zdarzało mi się zachłysnąć czymś, co potem do niczego mi się nie przydało. Albo kiedy przyjeżdżał z Paryża znajomy pan Zbyszek i przywoził różne kosmetyczne skarby. Za pół ceny, oczywiście. Tylko wtedy kupiłam sobie cztery rodzaje cieni, dwa pudry w cenie jednego, pachnące błyszczyki, szminki. Jednak gdybym tego wszystkiego nie miała, nie byłabym nieszczęśliwa. Najważniejszy dla mnie jest dobry krem i podkład. Nie cyzeluję makijażu, tuszuję rzęsy i wychodzę.
Shopping nie jest moim ulubionym sportem. Właściwie to nie cierpię zakupów. Tego chodzenia od sklepu do sklepu, mierzenia, dobierania. Mam kilka ulubionych miejsc, gdzie wpadam, coś szybko wybieram i wypadam. Przy okazji gali czy premiery współpracuję z polskimi projektantami, którzy pożyczają mi sukienki. Kiedyś nawet Mariusz Przybylski jedną mi podarował.
Nigdy nie byłam w spa. Koleżanki opowiadają o cudownych zabiegach, ale mnie tylko od czasu do czasu udaje się wyskoczyć na masaż lub inny zabieg dermokosmetyczny. Lubię się „wyklepać”. Położyć na twarz maseczkę, poddać się kojącemu dotykowi. Czuję się wtedy bardziej wypoczęta. To jest mi potrzebne, bo przez ostatnie dwa lata, kiedy mój młodszy synek Michaś rósł, nie miałam za wiele snu.
Zmiany? Metamorfozy? To raczej nie dla mnie. Jestem strasznie nudna, całe życie wyglądam tak samo. Zawsze miałam długie włosy, w szkole teatralnej sięgały aż do pasa i kręciły się jak wściekłe. Kiedy przyszły pierwsze propozycje ról, producenci wymogli na mnie, żebym je rozjaśniała – więc loki odeszły w niepamięć. Gdy byłam w ciąży, obcięłam włosy na krótko, przyciemniłam. Ale fatalnie się z tym czułam. Teraz znów urosły, a ja wróciłam do swojego naturalnego „ciemnoblondu”. Aż mnie nosi, żeby coś zmienić. Może przygotuję spektakl, w którym bohaterka wygląda zupełnie inaczej niż ja? Na taką zmianę jestem gotowa.
Sonia Rossfot. Anna Zagórska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.