Kiedyś Lucjan usiadł na łące i spojrzał na Tęczową Dolinę, zrozumiał wtedy, że dotarł do kresu swojej burzliwej podróży. Poczuł, że właśnie tu, ponad łagodnym horyzontem Beskidu Wyspowego on także odnajdzie harmonię.
Właśnie wydoił kozy. Wcześniej wykopał warzywa z ogrodu, a rano wraz z przyjaciółmi przyniósł z łąki naręcza rumianku, by cierpliwie oddzielać koszyczki od łodyg. Rumianek rośnie na beskidzkich łąkach wyjątkowo bujnie. Także pod drzewami, które lata temu osobiście posadził. Rumianek dla Tęczowej Doliny – nazwanej tak dlatego, że dla jej twórców tęcza to symbol pełni życia – jest bardzo ważny. Kiedy przyjadą goście, Lucjan, pięćdziesięciolatek o uśmiechniętych oczach dziecka, zaparzy w wielkim dzbanie ususzone już zioła, może doda nieco miodu... Taki napar zawsze działa na ludzi kojąco. Uśmierza bóle, ale też smutki.
Wolałem pogadać z żabą
Odkąd pamięta, szukał ukojenia. Najpierw uciekając od świata. Już w dzieciństwie spędzonym w wiosce pod Chrzanowem uciekał. Przede wszystkim przed szkołą. Nużyła go, wtłaczała w sztuczne ramy, zmuszała do wkuwania regułek, które uznawał za nieprzydatne w życiu. Zapominał więc o szkole, snując się godzinami po okolicznych lasach i polanach, wsłuchując w śpiew ptaków, wpatrując w chmury. Zawalał lekcje, budząc złość wśród nauczycieli, którzy prośbą, groźbą, a nawet laniem próbowali zmusić go, by usiadł wreszcie w ławce.
– No cóż, byłem outsiderem, samotnikiem, wolałem pogadać sobie z żabą lub drzewem niż z ludźmi – wspomina Lucjan. – Z nimi jakoś nie potrafiłem się porozumieć.
reklama
Z najbliższą rodziną także. Najbardziej kłócił się z ojcem, który nie akceptował wiecznych ucieczek syna, jego nieustannych bojów ze szkołą. Konflikt narastał latami. Nie pomogło nawet to, że kiedy Lucjan dorósł (choć z zawodu był cieślą), zgodnie z rodzinną tradycją i oczekiwaniami bliskich został górnikiem. Ale znów jak kiedyś uciekał, tym razem z kopalni. Już nie tylko do lasu. Coraz częściej w nocne podróże, w alkohol.
– Z czasem zacząłem pić na umór, na zatracenie – wspomina Lucjan. Czuł, że taki tryb życia go zniewala, że wywołuje w nim coraz więcej negatywnych emocji, odbiera resztki spokoju. Ale nie był w stanie tego zmienić. To było silniejsze od niego. W końcu, gdy po raz kolejny, po nocnej libacji, nie przyszedł do pracy, przełożeni wręczyli mu wypowiedzenie.
Ucieczka do wielkiego miasta Wcielono go do wojska. Wyszedł z niego, kiedy w Polsce na dobre panował już stan wojenny. Jego kartę mobilizacyjną przekazano wówczas milicji.
– Oznaczało to, że w każdej chwili mógłbym zostać wcielony do milicyjnych oddziałów pacyfikujących demonstrantów, którzy ryzykowali życiem, by walczyć o wolną Polskę – wspomina Lucjan. A on nie chciał ani bić, ani tym bardziej zabijać ludzi. I znów był uciekinierem, choć tym razem nie do końca z własnej woli.
Zaszył się w Warszawie, słusznie przypuszczając, że milicja będzie miała kłopoty z odnalezieniem go w metropolii. W stolicy spędził 12 lat. W tym czasie upadł w Polsce socjalizm. Warszawa budowała się na nowo, więc Lucjan, mając w ręku fach cieśli, na brak pracy nie narzekał. Zanurzył się w jej wir, od rana do wieczora. A potem, podobnie jak w czasach, gdy pracował w kopalni, zapijał alkoholem kierat codzienności.
Jak mustang na uwięzi Czasem tylko dziwił się, że miastu udało się nawet jego, outsidera, wtłoczyć w swoje bezduszne tryby. W niezrozumiałą dla niego pogoń szczurów, w pracę, która nie przynosi spełnienia, w życie, które zmierza donikąd. W Warszawie poczuł się samotny jak nigdy wcześniej, choć wcale, jak zwykle, nie szukał kontaktów z ludźmi.
– Byłem trochę jak dziki mustang na uwięzi, który nie mogąc znaleźć ukojenia w niewoli, potrafi jedynie wierzgać, raniąc przy okazji i siebie, i otoczenie – wspomina. Jedyną ulgę sprawiały mu wieczorne koncerty w filharmonii, na które chodził regularnie dwa razy w tygodniu.
– Kiedy słuchałem muzyki, a chłonąłem ją wszystkimi zmysłami, czułem się, jakbym wracał do lasu dzieciństwa, z jego ariami ptaków, kumkaniem żab, szelestem drzew – uśmiecha się Lucjan. Ale przyznaje, że to było za mało, by na dobre ukoić duszę. Miał dość Warszawy. Ale brakowało mu pomysłu, jak ją odrzucić.
Przebudzenie Lucjana Pewnego dnia, właściwie z ulicy, trafił na zajęcia hatha jogi. Nieco się wyciszył, rzucił papierosy, a w końcu także alkohol. Poznał też innych niż dotąd ludzi. Ludzi, którzy przez ćwiczenia i pracę z oddechem odnajdywali równowagę w sobie i poza sobą. I którzy zaczęli podsuwać Lucjanowi książki, jeszcze mocniej utwierdzające go w przekonaniu, że musi przewartościować dotychczasowe życie.
Największe wrażenie zrobiła na nim wówczas lektura „Przebudzenia” Anthony’ego de Mello. Lucjan też zapragnął się przebudzić... Ogłoszenie o tym, że Fundacja w Służbie Życia szuka kogoś, kto poprowadzi jej gospodarstwo w Beskidzie Wyspowym, konkretnie w Rozdzielu, dotarło do niego pocztą pantoflową. To było 12 lat temu. Nieco wcześniej Lucjan rzucił pracę na budowie. Po tym, jak jego szef oświadczył, że dla dobra firmy pracownicy muszą zrezygnować ze świąt i wolnych wieczorów.
Dla Lucjana oznaczałoby to brak tego, co w mieście uważał za cenne – muzyki. Decyzję podjął w jednej chwili. Do Tęczowej Doliny jechał, wiedząc, że stworzyła ją grupa znajomych zainspirowana pasją dobrego i pięknego istnienia, że Dolina już od prawie dekady tętni życiem, organizuje twórcze warsztaty, kursy i obozy zdrowotne, że propaguje ekologię połączoną z oczyszczaniem ciała i duszy. Ale jednak Lucjan miał duszę na ramieniu. Trochę się obawiał tego zaszycia w beskidzkiej głuszy, jeszcze wciąż kołatała się w nim natura dzikiego mustanga, który wciąż się buntuje, wciąż wierzga. Tak naprawdę obawiał się samego siebie.
W ptasiej filharmonii Był sam środek maja. Tęczowa Dolina przywitała Lucjana radośnie, przebudzoną z zimowego letargu przyrodą. I radosnymi ludźmi, których współtwórcy fundacji, Dorota Wojciechowska i Tadeusz Bylica, po raz kolejny już zaprosili na oczyszczający, uzdrawiający post, warsztaty kuchni pięciu przemian i ekologicznego rolnictwa.A wszystko to w starym, jeszcze drewnianym domu, w prawdziwie spartańskich warunkach (jak bardzo były spartańskie, nowy gospodarz miał odczuć dopiero w zimie).
W tym domu na Lucjana czekał własny pokój i praca. Do jego zadań należało nie tylko prowadzenie całego gospodarstwa, uprawa ekologicznych warzyw, pomoc w przygo- towywaniu posiłków dla gości, dbanie o czworonożnych mieszkańców Doliny (w tym gromadkę kóz, z którymi Lucjan szybko się zaprzyjaźnił). Najważniejszym wyzwaniem było stworzenie w starym, drewnianym domu takiej atmosfery, by goście chcieli do niego wracać.
Poskromienie mustanga Tylko jak to zrobić, gdy całe życie ucieka się przed ludźmi i ciągle wchodzi się z nimi w konflikty? – uśmiecha się dziś Lucjan. Nie było mu łatwo zastąpić wieczny bunt łagodnością. Wiele go irytowało, czasem naturalne, a czasem dziwaczne – tak mu się wtedy wydawało – wymagania gości. Bywało, że agresję wzbudzało w nim jedno niefortunnie wypowiedziane słowo. Albo na pozór zbyt powtarzalny rytm zajęć w ogrodzie. Bo przypominał mu prace polowe, którymi z niewielkim zapałem zajmował się u dziadków jako nastolatek.
Nerwy koiła tylko nieustająca, wszechobecna w Dolinie ptasia „filharmonia”. Pewnego dnia Lucjan usiadł na łące nad Doliną Tęczy. Wbił wzrok w horyzont. Spojrzał na łagodne, przykryte jeszcze poranną mgłą, jakby falujące pagórki Beskidu Wyspowego. I jak za czasów dzieciństwa zachwycił się harmonią tego, co go otacza.
– Poczułem wreszcie, że tylko ode mnie zależy, czy znajdę w życiu ukojenie. Że wśród tych pól, łąk i lasów, w dolinie zainspirowanej tęczą łatwiej niż gdziekolwiek będę mógł poskromić dzikiego mustanga w sobie, który nie pozwala mi żyć pełnią szczęścia – zapewnia Lucjan.
Z pomocą przyszła mu nie tylko przyroda. Dzięki twórcom i sympatykom Fundacji powoli poznawał coraz doskonalsze techniki radzenia sobie ze stresem, złością, samotnością. Ludzie, którzy trafili do Tęczowej Doliny, pokazali mu vipassanę, głęboką buddyjską technikę medytacyjną. Słowo „vipassana” oznacza wgląd, czyli postrzeganie rzeczy i zjawisk takimi, jakimi są w rzeczywistości.
Pogodzić sięz samym sobą Osiem lat temu Lucjan przeszedł pierwszy kurs vipassany. Medytował przez wiele dni, w niemal całkowitej izolacji. Jedenaście godzin na dobę. Dzień w dzień zmierzał się z samym sobą, powoli, tak dziś twierdzi, odnajdując... piekło, z którym wędrował przez wszystkie te lata. Kiedy zamykał oczy, jak na filmie oglądał obrazy z przeszłości: dziecięce ucieczki do lasu, agresja nauczycieli, kłótnie z ojcem, pijackie libacje, samotność w wielkim mieście.
Czuł, że boli go każdy milimetr ciała. Po kursie nie wiedział, czy chce dalej medytować, czy może powinien rzucić to wszystko, wrócić na stare śmieci, do Warszawy. I wtedy w Rozdzielu pojawiła się Ewa. Namówiła Lucjana na kolejny kurs, prawie tak trudny jak pierwszy... Ale zakończony poczuciem, że to, co zdarzyło się w przeszłości, należy wymazać, że tu i teraz najważniejsza jest rzeczywistość, czyli Tęczowa Dolina. A w niej, tu i teraz, życie Lucjana.
– Trud medytacji sprawił, że ujrzałem siebie, takim jakim jestem, z całym moim bagażem trudnych emocji i rozlicznych sposobów na ucieczkę przed światem – mówi Lucjan. – I nagle, pod wpływem oddechów i podróży we własne wnętrze, wśród drzew i ptaków zniknął mur, który oddzielał mnie od świata.
Uspokajając umysł, wróciłem w końcu do tego, przed czym tak długo uciekałem. Do samego siebie. I to z radością, miłością, z otwartym sercem. Do Tęczowej Doliny goście przyjeżdżają dziś na warsztaty z kuchni pięciu przemian, by wziąć udział w leczniczych postach, by poddać się technikom relak-sacyjnym. Wracają tu jednak również dla Lucjana.
Dla prawdziwego gospodarza, który częstuje ich rumiankiem, ale też czułością i serdecznością. Bo w Tęczowej Dolinie, dzięki naturze, ludziom, ale też dzięki samemu sobie Lucjan doszedł do kresu swojej burzliwej podróży. Znalazł tu nie tylko spokój i harmonię. Także wielu przyjaciół, a nawet, mimo że zawsze był zdeklarowanym samotnikiem, swoją Ewę.
Pierwszą od lat kobietę, której z wzajemnością zaufał. A przecież od dawna w jego życiu nie było ukochanej kobiety. Może dlatego, że kiedy był młody, traktował tę sferę życia jak element młodzieńczej rozrywki? A może dlatego, że musiał po prostu poczekać na moment, kiedy ktoś taki jak Ewa zjawi się w Tęczowej Dolinie.
Mustang dorasta Do latach Lucjan pogodził się także z tatą. Dostrzegł, że to, co kiedyś ich różniło i stwarzało dystans między nimi, przestało mieć znaczenie. I że wybaczenie ojcu, iż nie zawsze rozumiał dzikość i bunt młodego „mustanga”, oznacza, że „mustang” dorósł.
Ojciec Lucjana też wiele zrozumiał, choćby to, iż ważniejsza od szkoły, przed którą kiedyś zaszywał się w lesie jego syn, jest szkoła życia, którą przeszedł w Tęczowej Dolinie. A tymczasem Tęczowa Dolina także się zmieniła. Nie ma w niej już starego domu, za którym Lucjan czasem jeszcze tęskni. Jego miejsce zajął nowoczesny ośrodek, z przestronną salą do ćwiczeń, pokojami dla gości, jasną kuchnią, w której wciąż jednak pachnie rumiankiem, a czasem macierzanką.
– Dom jest nowy, wciąż jeszcze go oswajam, ale nadal rozpościera się z niego widok, który inspiruje wyłącznie do cudownych przemian – zapewnia Lucjan. Widok, który nieco przypomina mu ten, jaki zapamiętał z dzieciństwa. I który sprawia, że nawet człowiek w sile wieku, jeśli tylko tego zapragnie, jeśli tylko w to uwierzy, może poczuć się szczęśliwy jak dziecko.
Dolinę przemian, zwaną też tęczową stworzyła grupa znajomych zainspirowana pasją dobrego i pięknego istnienia. Tu organizuje się kursy i obozy zdrowotne, propaguje ekologię połączoną z oczyszczaniem ciała i duszy. Ukojenie i spokój odnalazł w Dolinie także Lucjan.
Sonia Jelskafot. Bogdan KrężelWięcej o Szkole Życia w Tęczowej Dolinie
można dowiedzieć się na
www.teczowadolina.pl
~dudek