Mężczyzna w żółto-zielonej koszulce, z bicepsami jak dwie ziemskie półkule, wszedł do mojego biura krokiem pacjenta, pogrążonego w kosmicznej depresji. – Jest we mnie siła – powiedział bez przekonania Przemysław Walc, po czym smutno skulił wielką pierś.
Zanim jeszcze dowiedziałam się, że mam przyjemność z właścicielem bankrutującego klubu „Piękna i Muskuł”, pan Walc zdążył zalać łzami ulubioną poduszkę Pinezki. W oczach kota dostrzegłam element szaleństwa. Już widziałam oczami wyobraźni, jak wbija swoje ostre ząbki w muskularną szyję Przemysława…
– Przepraszam, odkupię poduszkę, kolega jest dostawcą wyjątkowej urody atłasowej pościeli – zreflektował się klient-mięśniak.
– Kawy, herbaty? – zaproponowałam.
– Nie, dziękuję, mam koktajl. Proteinowy – Przemysław, dla przyjaciół Przemo, wyjął żółto-zieloną saszetkę i rozpuścił ją w wodzie, w żółto-zielonym pojemniku. Wstrząsnął, jednym haustem wypił pół litra papki nieokreślonej barwy, po czym głośno beknął.
– Górę nad wszystkim w moim życiu wzięły teraz siły nieczyste – oznajmił.
Chwilę później wyjaśnił mi sporo zawiłości swojej muskularnej biografii. Zanim bowiem otworzył w Krakowie siłownię, ciężko na nią pracował na budowie w Irlandii, przy okazji budując bicepsy i tricepsy.
Po pięciu latach harówki uzbierał na wymarzony interes. Czuł, że może przenosić góry, w końcu mięśnie to jego specjalność, jest w nim wielka siła. Niestety, szczęście Przemysława trwało krótko. Rok po otwarciu klubu „Piękna i Muskuł”, czyli trzy miesiące temu, zaczęły się w siłowni dziać dziwne rzeczy.
Katarzyna pracowała na poczcie. Ale szczerze nienawidziła swojego zajęcia, zwłaszcza przyklejania ust do znaczków, i klientów, bez względu na płeć. Bo choć prasa była dla niej życzliwa, to w godzinach pracy nie czuła się komfortowo. Kobiety zazdrościły jej imponującej wypukłości na twarzy, w związku z czym ciągle dogadywały urzędniczce na temat domniemanych operacji plastycznych. Mężczyźni nie mówili nic. Tylko patrzyli, co też było nad wyraz męczące. W sumie Katarzyna była samotna i nieszczęśliwa. I nagle przestała pojawiać się na poczcie.
Według hrabiny Żegajtis-Sobieniowskiej została zamordowana przez swojego kolegę z pracy, który z powodu odrzuconych zalotów najpierw, pod osłoną nocy, zaatakował i zakneblował pannę Kasię, a potem ją udusił. Od tej pory Potężnousta podobno regularnie nawiedza arystokratkę w snach. Zarzekając się, że celem jej pozaziemskiego życia jest zemsta na kobietach i mężczyznach, którzy dręczyli ją kiedyś w urzędzie.
– I pan w to uwierzył? – patrzyłam na klienta z niedowierzaniem.
– Tak! – zakrzyknął krótko Przemo. – Tym bardziej że Beata vel Bestia przyznała się, że znała kiedyś Katarzynę, że właśnie na jej poczcie przed laty odbierała paczki i listy! A poza tym, czy może pani mieć inne wytłumaczenie dla tak niespotykanego i straszliwego dla mnie ciągu zdarzeń?
Nie miałam. Następnego dnia obudziłam się ze szczerym zamiarem, by jak najszybciej sprawdzić, co dokładnie stało się z posiadaczką monstrualnych ust.
Na przeszkodzie, zresztą nie po raz pierwszy, stanął mi… kręgosłup. Na szczęście, mój ulubiony rehabilitant Krzysztof, mimo napiętego grafiku, nie wahał się ani chwili i w niecały kwadrans przybył do mnie z pomocą. Zabieg przeżyłam z trudem, chciało mi się wyć – do momentu, kiedy Krzysztof zapytał cichutko, czy nie miałabym ochoty spędzić z nim, na tak zwanym łonie natury, nadchodzącego weekendu…
Po dwóch dniach poszukiwań (przydała mi się dawna znajomość z pewnym francuskim fotografem-performerem) odkryłam, że Katarzyna nie dość, że żyje, to jeszcze miewa się całkiem dobrze. Po prostu pognębiona ostatecznie przez klientów polskiej poczty wyjechała do Paryża, po czym została modelką awangardowych artystów.
A potem nadeszła sobota. Z Krzysztofem spotkaliśmy się na Wisłą. Na brzegu rzeki usiedliśmy na kocyku w kratę. Krzysztof ukrył go wcześniej w plecaku, podobnie jak butelkę szampana i truskawki. Po trzech łykach wyskokowej, bąbelkowej oranżady całowaliśmy się, z truskawkami w tle, tak, jakby ktoś zaangażował nas do współczesnej polskiej wersji „9 i pół tygodnia”. Tylko że to wszystko nie działo się w filmie, ale naprawdę.
W powrotnej drodze do centrum Krakowa opowiedziałam Krzysztofowi krótko o sprawie, którą właśnie się zajmuję.
– Czuję, że tym razem żadne duchy nie maczały w tym palców – podsumowałam.
Krzysztof znacząco pokiwał głową. Wieczorem zadzwonił.
– Mój znajomy chodził na siłownię do Walca – oznajmił.
– Przestał, bo natknął się w niej na trenera, którego znał ze studiów. Okropny facet.
Okazało się, że niczego nieświadomy Przemo zatrudnił w swojej siłowni Darka Skwarka, który zasłynął kiedyś, podczas studiów na Akademii Wychowania Fizycznego, z eksperymentów z niedozwolonymi specyfikami dla kulturystów. Faszerował nimi co bardziej głupkowatych kolegów. Dla wielu z nich skończyło się to pobytem w szpitalu. Ostatecznie Skwarka ze studiów wyrzucono.
Przemo zjawił się w moim biurze w poniedziałkowy poranek. Przyznał, że swojego pracownika zna od dawna, właściwie poznał go przez swoją siostrę Zuzę, z którą Skwarek kiedyś, wiele lat temu, się spotykał. W końcu jednak Zuza Darka rzuciła. O niechlubnej przeszłości trenera nie miał pojęcia. Po prostu jakiś czas temu spotkał go na ulicy. I ulitował się nad niedoszłym szwagrem, bo ten żalił mu się, że od dawna jest bezrobotny.
– Nie możesz iść na siłownię! – krzyknął Krzysztof, kiedy zadzwoniłam do niego, żeby pochwalić się moim chytrym planem. – Chcesz całkiem wykończyć swój dysk?
Nie chciałam. Ale musiałam dokończyć śledztwo. Przez tydzień kręciłam się po królestwie Walca. Nie chcąc narazić się do końca Krzysztofowi, jedynie grzecznie „jeździłam” na rowerku albo spacerowałam na bieżni. Z trudem tłumiąc śmiech, gdy obok raz po raz podbijały sobie oko dotąd miłe, bogate panie.
– Cześć, córeczko, nieźle się piorą, prawda? Jak nie przymierzając gladiatorki z piekła rodem – zagaiła pewnego dnia moja matka, a właściwie jej duch, maszerując równo ze mną po czarnej ruchomej płycie. – Jak ci idzie śledztwo? Może wpadniesz wieczorem do Klotyldy? Napijemy się herbatki…
– Może… Pod warunkiem, że łaskawie opuścisz bieżnię, bo nie wiem, jak w piekle, ale na Ziemi nie chodzi się na niej w parach…
W siłowni za ladą klubowego „barku” kilkakrotnie natknęłam się na Darka Skwarka. Był bardzo dla mnie uprzejmy. Zawsze pytał, czy nie chciałabym jakiegoś wsparcia, a zwłaszcza, czy nie chciałabym czegoś do picia, na przykład rewelacyjnie zwitaminizowanej wody. Zgodziłam się. Podał mi butelkę w żółto-zielonym (oczywiście) kolorze.
W laboratorium kryminalistycznym kilka dni później wykryto, że w wodzie są trzydzieści trzy zakazane, szkodliwe substancje. Za swoje trujące koktajle Darek Skwarek został aresztowany. Przyznał się, że nigdy nie mógł Zuzie przebaczyć, że go zostawiła. Złość przeniósł na całą rodzinę Walców. Gdy zatem nadarzyła się okazja, postanowił się zemścić. Tą okazją była właśnie praca w siłowni u Przema. Skwarek cynicznie faszerował klientki swojego pracodawcy substancjami, które zmieniały ich osobowość. Tym samym miłe, bogate panie Darek Skwarek powoli zamieniał w demony, a Przema Walca w bankruta.
Wieczorem zdecydowałam, że jednak wpadnę na herbatkę do Klotyldy. Natalia siedziała w kłębach dymu, więc dopiero po chwili zauważyłam obok niej maleńkiego, czarnowłosego stwora, którego zapamiętałam jako doktora Stefanidesa. I w którym, nie do wiary, przez moment nawet się podkochiwałam.
– Skarbie, nie mam z tym nic wspólnego – żachnęła się moja mamuśka. – Inna sprawa, że pan doktor pojawił się tutaj z metaxą.
– I z wiśniówką – radośnie dopowiedziała Klotylda. Zorientowałam się, że mam na sobie stary dres. Jak też maseczkę z alg na twarzy. Poczułam w sobie jak Przemo Walc i siłę, i moc, choć przecież mięśnie to nie moja specjalność. Gdyby Natalia, zwana czasem matką, naprawdę żyła, z pewnością wywołałaby we mnie mordercze instynkty.
Ewa Aleksandra Mleczko,
Sonia Jelska
dla zalogowanych użytkowników serwisu.