Byli tu niemal od zawsze. Tyle zresztą znaczy nazwa Aborygeni, którą nadali im biali kolonizatorzy. Ab to po łacinie „od”, a origo – „początek”. W momencie przybycia białych na kontynencie żyło do 750 tysięcy tubylców. Gdy kapitan Cook dotarł do wybrzeży Australii, ogłosił ją terra nulius, czyli „ziemią niczyją”. Tym samym całą ziemię dał we władanie angielskiemu królowi Jerzemu III, odbierając ją rodowitym mieszkańcom. Tych uznano za mało rozgarniętych dzikusów, którym żadne prawa nie przysługują.
Byli rodzajem miejscowej fauny, pokrewnym kangurom, emu czy dziobakom. Kolonizatorzy zajmowali ziemie tubylców, spychając ich na pustynie. U progu XX wieku Aborygenów uznawano za lud na wymarciu. W spisie ludności z 1933 roku oceniano ich liczebność na 67 tysięcy. Jednocześnie władze wynaradawiały tubylców.
Dzieci zabierano rodzicom i oddawano do adopcji białym lub umieszczano w internatach. Trwało to do roku 1970. Dziś ludzi tych określa się mianem „skradzionego pokolenia”. Dopiero w latach 60. ubiegłego wieku Aborygenów skreślono z „Księgi Flory i Fauny”, uznając tym samym, że są ludźmi, nie zwierzętami. Pełne prawa wyborcze przyznano im w 1984 roku.
Wydawać by się mogło, że sprawa jest jasna – dzieci są owocem seksu rodziców. Jednak Aborygeni uważają inaczej. Antropolodzy badający australijskie plemiona szybko stwierdzili, że tubylcy nie widzą większego związku między seksem a macierzyństwem. Co ciekawe, jeśli chodzi o życie płciowe zwierząt, są zupełnie uświadomieni i wiedzą, co robią „ptaszki i pszczółki”. Zupełnie inaczej ma się sprawa z ludźmi. Ludzie bowiem rodzą się ze snów.
Opowieści członków różnych plemion różnią się szczegółami, jednak podstawowy mechanizm jest niezmienny. Oto mężczyzna we śnie musi odnaleźć swoje „dziecko duchowe”, pozostawione przez przodków totemicznych w jeziorze lub innym zbiorniku wodnym. Dziecko ze snu jest po prostu małym ciemnoskórym człowieczkiem. Potrafi mówić, czasem samo oznajmia, że „ty jesteś moim ojcem”. Jeden z tubylców opowiadał badaczowi, że odnalazł we śnie swego syna, ten jednak powiedział mu, że najpierw musi urodzić się jego siostra, on zaś przyjdzie później. Tak też się stało.
Mężczyzna może od razu – we śnie – przekazać „dziecko duchowe” kobiecie, która również we śnie musi je przyjąć. Jeśli nie ma kobiety, może je przez kilka lat nosić w swoich włosach, aż do momentu, gdy znajdzie mu matkę. U kobiety – wedle różnych przekazów – dziecko siedzi na stopie albo w zagłębieniu kości obojczyka. Po pewnym czasie zmienia się w małą jaszczurkę lub węża i wchodzi do łona. Tam rozwija się, jak nakazuje biologia, przez dziewięć miesięcy.
Aborygeni uznają, że płeć dziecka znana jest od samego początku, jednak może ulec zmianie już w momencie narodzin. Jeśli chce się mieć syna, tuż za rodzącą kobietą należy wbić w ziemię pałkę. Jeśli córkę – motykę. Przez wiele lat mimo edukacji seksualnej Aborygeni odmawiali porzucenia wiary w „dziecko duchowe”. Zdarzały się sytuacje, że mężczyzna traktował dziecko jako swoje, mimo że jego matki nie widział od wielu lat. Miał jednak sen, w którym dziecko odnalazł, był zatem jego ojcem.
Stanisław Gieżyński
fot. Be&W, Fotochannels,
Shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.