Okazuje się, że pożytków z posiadania rogów jest cała masa. Na przykład jest na czym powiesić ścierkę do naczyń. A sympatia ekologów i zainteresowanie okolicznych psów – gwarantowane.
Tuż po długim majowym weekendzie, który spędziłam w lesie, zaczęła mnie swędzieć skroń. Nieustannie, świdrująco, upiornie. I nic nie pomagało – pojawiła się też okrągła, twarda opuchlizna…
– Jestem tak obolała, jakby mi się wyrzynał ząb mądrości – zapłakałam lekarce.
Wystrzygła w grzywce placek. Musnęła skórę, na której wyraźnie rysowały się naczynia krwionośne.
– Wygląda jak guz. Nie ma kleszcza.
Potem roztarła na palcach jakiś pył.
– Tu jest różowy osad. Jaki szampon pani stosuje?!
– To może być cegła – wyjaśniłam zażenowana.
Każdy byłby nieswój, opowiadając, iż największą ulgę (większą niż okłady z lodu) przynosiło mu czochranie guza o gołe cegły.
– Chodziłam się drapać o garaż, bo stoi w cieniu.
– …i nie było urazów głowy?!… – głos pani doktor wskazywał, że zaraz mnie odeśle do psychiatry lub chirurga.
Urazów naprawdę nie było. Mimo to dostałam skierowanie na rentgen czaszki.
– Jeśli nic nie wykaże, proszę iść do dermatologa.
Wyjścia były więc trzy.
– A tu… skierowanie do onkologa.
Cztery.
Prześwietlenie wykazało, że w czaszce mam pusto. A na czaszce – narośl. Po drugiej zaś stronie głowy klisza zarejestrowała coś, co technik opisał: „śladowy naciek?”. Ale ledwo rentgen wysechł, zagadka się wyjaśniła. Skóra na prawej skroni rozeszła się… bez krwi. I wykluło się coś. Trójkątne. Pokryte wrażliwym meszkiem. Zrozumiałam, że oto rozwiązanie piąte. Wyrastają mi rogi.
reklama
Poszłam zebrać myśli. Oraz solidnie poocierać młode rogi o garaż. Poza tym za garażem rosła brzoza i porządny dąb… A patenty na porost poroża wszyscy znamy z Discovery.
– Co ci powiedzieli?! – wkrótce przybiegł tam przerażony mąż. – Co robisz?
Zazezowałam, z wyczuciem szorując skronią o cegły.
– Ścieram scypuł.
– Jaki s… scy?!
Nagle zrozumiałam, że jeszcze zdałoby się błocko! Łosie taplają się w bagnie, czekają, aż muł obeschnie na łopatach – i…
– Odkręć hydrant, ostro polej grządki!
– zapodałam. – Muszę mieć błocko, bo zwariuję. I zadzwoń po Norberta. On jest weterynarzem, a ja potrzebuję fachowej konsultacji.
Po czym pokazałam mężowi czoło.
Na widok rogów zbladł i wyszeptał:
– To nie ja! Naprawdę!!!
No, nie wiem. Nie wiem. Nawet jeżeli nie puścił się na boku, to jednak w czułościach nazywał mnie „starym krówskiem”. A w złości „krową wściekłą”. I może zauroczył?
Rogi rosły jak szalone; asymetrycznie niczym piersi. Gdy nazajutrz wyrżnął się lewy róg, ten prawy miał już z 15 centymetrów. I wyrastał na nim parostek, czyli boczne rozgałęzienie. Po tygodniu średnica mojego wieńca miała dobry metr, a poroże ważyło około dziesięciu kilogramów. Musiałam więc kucać, żeby skontrolować w lustrze, czy nie zaczepiło mi się na rogu pasemko siana. A przed słońcem mogłam ochronić twarz tylko bejsbolowym daszkiem. Bo nic innego nie wchodziło w grę. Naturalnie, prócz moskitiery, udrapowanej na rogach albo średniowiecznego stożka z woalem.
W okresie wzrostu poroża schudłam i odmłodniałam, co było korzystne. Ale też czułam się wyczerpana, a osłabione włosy i paznokcie należało ściąć. Kłopotliwa okazała się zmiana proporcji ciała. Ach, jak bolała szyja! – nim nauczyłam się stąpać jak łania! Klinowałam się we framugach, przytrzaskiwały mnie drzwi w autobusach, windy się nie domykały… A w supermarkecie nie mogłam brać towaru z niższych półek. Bo zawsze coś zrzucałam z góry: piramidę groszku albo słoik małż w śmierdzącej zalewie.
Norbert przyniósł wapno, którymi myśliwi dokarmiają słabe jelonki (pomogło!). I zdiagnozował rodzaj poroża.
– Jeleń szlachetny – ocenił. – Raczej europejski karpacki niż europejski zachodni… Przydałaby się analiza. Dasz próbkę DNA?
W oczach płonął mu zapał. Zrozumiałam, że jeżeli się zgodzę, przepadłam. Norbert szukał tematu na doktorat: zanim bym się obejrzała, zrobiłby ze mnie zwierzę doświadczalne. Odmówiłam zatem, chociaż tak chciałam dowiedzieć się, kim teraz jestem. Choć targał mną niepokój, że mutacja pójdzie dalej… Że wyrośnie mi ogon – że zbiegnę do lasu szczypać porosty, sadzić bobki, nadstawiać się jakimś bogatym – pardon! – rogatym durniom na rykowiskach.
– A co tam… – Anka się nie przejęła.
Za to przycięła poroże cążkami do paznokci, by nie zdradzało wieku. – I tak wszyscy będą zazdrościć! Jesteś jedyna, niepodrabialna!
– Nie martw się, kochana Bambi, przeżyjemy – pocieszał mąż, polerując rożki drobnoziarnistym papierem ściernym. – Dokupię lasu, ogrodzę i dosieję ci wonnych ziół. A teraz zaciągnę rogi eko-lakierem.
Zabejcował je też na zielono, by podkreślić kolor oczu, bo lakier do paznokci się nie trzymał. Nadto, za namową Anki, założyłam na rogi liczne srebrne pierścionki. Wszyscy namawiają, żeby na wiosnę eksperymentować z wyglądem. Efekt był boski. Zanim pogodziłam się ze sobą, przeszłam kryzys. Nawet kupiłam brzeszczot do metalu. Ale ledwo mąż zbliżył piłę do rogów, zrozumiałam, że nie mogę tego zrobić! Przecież to tak, jakbym chciała sobie odciąć nos!
Rogi były zresztą praktyczne. Nie wiem, jak sobie kiedyś radziłam. Powiedzmy, w kuchni. Bo mąż wciąż obiecywał, że wbije haczyk, ale nie wbijał. A teraz nie musiałam się już prosić. Ścierkę albo wazową łyżkę mogłam powiesić na rogu.
Kiedyś pies mnie lekceważył. Teraz towarzyszyły mi psy z całej okolicy. No i znów mogłam chodzić sama na nocne spacery. Nie było chętnych, żeby mnie zaczepiać, odkąd pobodłam jednego napastliwego pijaka. Gdybym tylko nie budziła sensacji! Ale, niestety, nie miałam spokoju, odkąd ktoś powiesił na youtubie filmik, jak wytaczam rogami pojemnik dla śmieciarzy: milion wejść w trzy godziny! Wkrótce płot oblegali paparazzi, tabloidy gnębiły durnymi pytaniami, kłusownicy zastawiali sidła koło grilla.
Egzorcyści obwołali mnie symbolem końca świata. I nie pomogło, że wzięłam na rogi satanistów z Doliny Roztoki, którzy przy świecach dręczyli kota. Bo matka sołtysa, wąsata babcia Maciejewska, robiła mi czarny PR w TV. Na przykład ostentacyjnie konsumowała pasztet z dziczyzny i żądała, żeby oddać mnie do zoo.
W końcu doszło do zamieszek, potem nazwanych „potępionym majem”, gdyż na odsiecz gnębionej naturze (w mojej osobie) wyruszyli „zieloni”, geje, wegetarianie itd. Ekolodzy przykuli się do mojej lizawki, happenerzy posypali babci kanapki haszyszem, a geje czynnie znieważyli policjantów. Ja zaś podczas tego zamętu musiałam wybiec z zacisznej stajenki, gdyż nikt nie zauważył, że synek sołtysa wpadł do rowu melioracyjnego. Dzieciak złapał się rogów, wywlokłam go z wody – a stara Maciejewska padła przede mną na kolana za uratowanie jedynego wnuka. Cóż za happy end!
Karta się odwróciła. Uznano, że jestem okej, że rogi są seksowne. I wybuchła moda na rogowe implanty, owłosione nogi. Z czego miałam procent, bo mąż opatentował co trzeba. Posypały się propozycje reklamowe. Jak ulał pasowałam do haseł: „nie bądź jeleniem, kup to a to” i „kobieta bliżej natury”.
Niestety, rok później rogi odpadły: natura sobie przypomniała, iż samice jeleniowatych nie mają poroża. Za to supermedialna babcia Maciejewska została jurorką w teleturnieju „W górę głowę – idziemy na majowe”. Nie ma jak potęga osobowości.
Iwona L. Konieczna
dla zalogowanych użytkowników serwisu.