Strona 2 z 2
Tymczasem w dzieciństwie Cecylia uchodziła za najgrzeczniejszą z sześciu córek Anny i Jana Malików. Nie buntowała się wcale, gdy tata, skrzypek operowy, przerywał córce zabawę, by zagonić ją do żmudnych wprawek na skrzypcach. Zgodnie przystawała na wspólne rodzinne śpiewanie komponowanych przez ojca pieśni. Na przygotowania do kolejnego teatrzyku-szopki.
Nie oponowała, gdy późnym wieczorem ojciec, przewodnik górski, zabierał córki na letnią wyprawę na Trzy Korony, po to, by zachwyciły się zapachem wilgotnego lasu, a potem – po nocy spędzonej na posłaniu z gałęzi drzew – wschodem słońca. Choć zdarzało się, że wypatrując pierwszych promieni, dziewczynki trzęsły się z zimna.
– Tata jest idealistą, zawsze jakby unosił się nad chmurami. Udzielał mi się jego zachwyt nad cudami natury – przyznaje Cecylia. – Nad górami otulonymi poranną mgłą, nad drzewami, których gatunki od dziecka rozróżniałam. Bardzo wcześnie zauważyłam, że inną tożsamość ma świerk, inną brzoza.
Mama Cecylii, Anna, zawsze była bliżej ziemi. Choć, podobnie jak jej mąż Jan, też była artystką. Jej mozaiki i rzeźby zdobią wiele krakowskich instytucji. Do dziś zresztą tworzy. Drewniane anioły Anny: stróże, anioły z lutnią i ze skrzydłami wiatru wciąż wystawiane są w krakowskich galeriach.
Tuż przed dyplomem na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, już w ciąży z pierwszą córką Weroniką, Anna natknęła się na jednego ze swoich ulubionych profesorów-mistrzów. „Rzeźbę możesz wykonać lepiej lub gorzej, zawsze możesz mniej udany projekt wyrzucić do śmieci” – uśmiechnął się profesor. „Ale projekt dziecko nie może ci się nie udać”. Może dlatego, że tych „projektów” zrobiło się aż sześć, rzeźbiarka bardzo mocno wzięła sobie słowa mistrza do serca. Sztuka, choć wciąż ważna, przez wiele lat stała się dla niej drugorzędna.
reklama
– Dla mojej mamy zawsze byłyśmy na pierwszym miejscu – przyznaje Cecylia. Dodając jednocześnie, że to mama była pierwszą osobą, która dała jej prawo do wolności wyborów. Do tego także, w co ma prawo się bawić. Nawet wtedy, gdy już dorośnie. A zabawy w domu Malików, gdy Cecylia i jej siostry były dziećmi, znano na całej ulicy Smoleńsk, przy której mieszkały.

– Najsłynniejsze były bale – wspomina Cecylia. – Wyjmowałyśmy z szaf mamine sukienki, puszczałyśmy Mozarta i Strawińskiego, bo popularnej muzyki w domu nie było, śpiewałyśmy arie, tańczyłyśmy… Po czym – wraz z resztą małych gości – bawiłyśmy się w pogrzeb albo w wybuch pożaru. Jeśli były upiory, to dziewczynki musiały wymyślić wiersz lub pieśń odstraszającą strzygi, jeśli pogrzeb – to najczęściej właśnie Cecylii, jeśli pożar – to należało ustalić, co trzeba z domu zabrać. Przed wszystkim nuty, obrazy i świątki, stworzone przez tatę. Który, choć był muzykiem, także zaczął rzeźbić.
– Nasz dom w ogóle był pasjonujący, nie było w nim czasu na nudę – przyznaje Cecylia. Dopowiadając, że wszelkim, czasem nawet – z punktu widzenia innych rodziców – skandalicznym zabawom dzieci jej mama przyglądała się ze stoickim spokojem. Jakby przeczuwając, że twórcza beztroska córek to ich odreagowanie na rygor ciężkiej pracy, jaka dzień po dniu czekała je w szkole muzycznej, czasem także w domu.
– Bywały dni, że na myśl o skrzypcach marzyłam, by złamać rękę – uśmiecha się Cecylia. Marzyła też o tym, by nie mieć na imię tak dziwnie, tylko zwyczajnie, Agnieszka. I mieszkać w bloku, a nie w mieszkaniu, w którym dawno zatracił się kolor ścian, bo wszędzie wisiały obrazy.
– Z perspektywy czasu dostrzegam jednak, jak niezwykły pakiet wartości przekazali mi rodzice. Tata – miłość do muzyki, ale też skłonność do buntu. Mama – poczucie bezpieczeństwa i wiarę w to, że każda z nas ma prawo do własnej drogi – uważa malarka. I przyrównuje swój dom trochę do twardego i pewnego korzenia, z którego jednak wyrosły bardzo różne od siebie, dorodne drzewa.
Cecylia dostrzega też, jak jednak różni się od swojej mamy, która wiele lat spędziła w domu, poświęcając czas i talent córkom. A ona przeciw takiej wizji macierzyństwa postanowiła się zbuntować.
– Może to kwestia tego, że mama wychowywała nas w bardziej stabilnych niż dziś czasach? – zastanawia się artystka. – Ja nie potrafiłam wysiedzieć w domu, taką mam już naturę, że równocześnie do życia potrzebne mi są i dzieci, i sztuka.
Tak więc Cecylia codziennie robiła zakupy, gotowała obiady, pomagała dzieciom w lekcjach, pilnowała ćwiczeń na instrumentach: dziesięcioletni dziś Antek gra na perkusji, rok młodsza Urszulka na fortepianie. I wchodziła na drzewa. Które jak klon-parasol pozwoliły jej połączyć to, co wydawało się niemożliwe. Nie musiała dzięki nim dokonywać wyborów: iść na spacer z dziećmi czy kreować coś wyłącznie dla siebie. Coś, co w przeciągu jej wielomiesięcznych zmagań z konarami i gałęziami, z których nieraz schodziła podrapana i obolała, stało się dla niej przede wszystkim próbą wytrwałości.
– Drzewa dały mi siłę – zapewnia Cecylia. Co ciekawe, nie tylko jej. Bo projekt „365” sprawił, że nie tylko w Krakowie wiele innych kobiet, w tym również żon i matek, odrzucając maski, które chętnie przylepiłyby im kolorowe poradniki, wdrapało się, czasem po raz pierwszy w życiu i wciąż wdrapuje się na drzewa.
Sonia Jelska
fot. Bogdan Krężel
www.bogdankrezel.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.