Strona 2 z 2
Inaczej niż w raju
Gaijinów to jednak nie zniechęca. Po sukcesie filmu „Między słowami” liczba obcokrajowców, którzy chcą posmakować życia po japońsku, systematyczne rośnie. Ale nie warto lecieć do Tokio tylko po to, żeby w holu hotelu Park Hyatt poczuć się jak Scarlett Johansson, posiedzieć w New York Bar&Grill jak Bill Murray albo zjeść obiad w restauracji „Ichikan”, gdzie spotykali się bohaterowie. Szkoda zachodu, bo filmowa maska Japonii jest bardziej kolorowa niż oryginał. Co prawda w centrum miasta stoi Tokyo Tower wzorowane na wieży Eiffla, ale pełni funkcję anteny telewizyjnej i radiowej.
Budynek parlamentu nie jest tak okazały jak Pałac Westminsterski, a Pałac Cesarski, ukryty za murami i fosą, nie skupia uwagi jak Pałac Buckingham. Prawdziwy czar Kraju Kwitnącej Wiśnie kryje się gdzie indziej. Trzeba skręcić w boczną uliczkę albo – jeszcze lepiej – wyjechać z Tokio. Gdziekolwiek, byleby dalej od miasta. Koniecznie z Japończykiem w charakterze przewodnika – jego obecność otworzy przed nami drzwi, które – choć zrobione z papieru – dla cudzoziemca pozostają zamknięte na cztery spusty.
– Chcesz zasmakować prawdziwej Japonii? – pyta Chris, Anglik, którego spotykam w kamiennym ogrodzie w Kioto. – W takim razie zamiast w hotelu w zachodnim standardzie zamieszkaj w japońskim gościńcu ryokanie albo na prywatnej kwaterze minshuku. W ryokanie masz spokój, w minshuku jesteś „skazany” na gospodarzy, ale zobaczysz od środka japoński dom.
Po chłodnym przyjęciu przez Japończyków nie byłem gotów na „zacieśnianie przyjaźni między narodami”. Wybrałem ryokan. Tu czas biegnie wolniej niż na ulicy. Bo gościniec rządzi się takimi samymi prawami jak w XVII wieku. Posiłki wydaje się o restrykcyjnie wyznaczonych porach, a do pomieszczeń nie wolno wchodzić w butach (inaczej niszczy się leżące na podłodze słomiane maty tatami). Trzeba je zostawić drzwiach i założyć klapki.
reklama
W nich można poruszać się po prawie całym hotelu. Prawie, bo przed wejściem do toalety zakłada się specjalne drewniane sandały geta. Jeśli tego nie zrobimy, zdradzą ślady na słomiankach, a obsługa, choć wydaje się niewidoczna, nie daruje gaijinowi pomyłki.
W pokoju, którego rozmiar, w zależności od liczby gości, reguluje się papierowymi, przesuwanymi ściankami, można poczuć się jak samuraj sprzed wieków – zasuwane papierowe drzwi shojo, na podłodze maty, a do spania gruba kołdra futon. Poza niskim stolikiem nie ma mebli. Materace i pościel rozkłada się na matach. Na śniadanie dostaję porcję ryżu, zupę miso, smażoną świeżą rybę prosto z jeziora, gotowane jajko, a do zagryzienia marynowane śliwki, rzepę, wodorosty nori oraz sfermentowaną fasolę natto.
Potem wypad do łaźni publicznej sneto. Średnia wieku klientów wynosi około 60 lat (i to tylko dlatego, że ją mocno ją zaniżam). Siadam na stołeczku, obmywam się wodą z kubełka, bo higiena made in Japan ma niewiele wspólnego z naszymi zwyczajami. Wanna z gorącą wodą jest tu dobrem wspólnym i przed zanurzeniem się w niej trzeba pod kranem dokładnie umyć całe ciało.
Żółty jak banan W wannie kilku starszych mężczyzn prowadzi głośną rozmowę. Co chwila któryś z nich wybucha śmiechem. Po przeciwnej stronie sali inny emeryt siedzi nieruchomo, jakby medytował. Japonia to raj dla starych ludzi. Bo Kraj Kwitnącej Wiśni się starzeje. Dziś nikogo nie dziwi widok 70-latka w fabryce. Przeszło 40 tysięcy Japończyków skończyło już 100 lat. Starych ludzi otacza się tu szacunkiem. To część tradycji. Głównego elementu układanki „Współczesna Japonia”.
– Czy w mieście, czy na wsi pozostajemy wierni dawnym obyczajom. Choć nie oznacza to, że chodzimy po ulicy w kimonach – przyznaje Yayoi, studentka z Tokio. Ona sama i jej przyjaciele uważają się za kosmopolitów zakochanych w zachodniej popkulturze. Mówią o sobie, że są „bananami” – żółci na zewnątrz, biali w środku. – Mama chodzi na zajęcia z ikebany – ciągnie Yayoi – a ciocia zaprasza na ceremonie chadō, czyli parzenia i picia herbaty. Pewnie i ja kiedyś się nauczę.
Yayoi wybiera się do rodzinnego Chichibu. Korzystam z zaproszenia, bo to okazja, by zobaczyć jeden z ludowych festiwali, tak zwane matsuri. Podczas nocnej uroczystości tłum niesie na barkach kilkutonową drewnianą konstrukcję świątyni mikoshi. Ulicami sunie parada muzyków.
Zajadamy się kulkami smażonej ośmiornicy.
– Gdy byłam mała, mama kazała mi wkładać na takie okazje kimono – mówi Yayoi.
– Czemu włożyłaś je dziś? Przecież już nie musisz – pytam.
– Nie muszę, ale chcę. Bo tu nawet banany są żółte w środku.
Jacek Skolimowskifotochannels, shutterstock.com
dla zalogowanych użytkowników serwisu.