Strona 1 z 2
Zofia poznała męża w pociągu. Jechał z jednostki wojskowej na przepustkę do rodziców. Wyszła na korytarz, a on za nią.
Musiałem panią już gdzieś widzieć – powiedział, a ona na to, że to pomyłka. Ale w końcu dała mu swój adres, telefonu nie, bo w jej wsi miał go tylko sołtys. Kończył właśnie zasadniczą szkołę budowlaną. Był dość przystojny, choć niski i barczysty. Ona uczyła się jeszcze w liceum ekonomicznym. Była mała, chuda, drobniutka, z ogromnymi oczyma w kolorze chabrów.
Chciała się wyrwać ze wsi, uciec od ojca pijaka, więc kiedy się po kilku spotkaniach oświadczył, zachwycona powiedziała „tak”. Mąż dostał pracę w Warszawie, więc pojechała za nim. Zamieszkali najpierw w hotelu robotniczym. Ona miała pół etatu w archiwum i prowadziła gospodarstwo, on pracował na budowie. Kiedy wracał z pracy, chciał najpierw obiadu, a potem seksu z nią.
Ale po kilku latach wolał iść na piwo z kolegami i już jej nie chciał. Nigdy jej nie dotykał, nie głaskał, nie przytulał. Miała tylko ugotować pierogi i bigos, żeby były, kiedy wracał do domu. Czasem nie było go przez kilka dni. Nie obchodziło go, w co się Zofia ubiera i czy ma polakierowane paznokcie. Prawie nie rozmawiali, bo i o czym.
Któregoś dnia, już na emeryturze, zaczął czuć się źle. Zrobił się blady. Zofia chciała powiedzieć, żeby nie umierał, bo mimo wszystko lubiła go, a może była tylko przywiązana. Zawiesił oczy na półce nad łóżkiem. „Testament”, szepnął. Ruchem głowy pokazał pudełko po cygarach stojące na półce. Machnęła ręką. Jaki testament? Nie mieli dzieci, dorobili się tylko mieszkania w starej kamienicy. Zofia nie chciała iść do bloku, uparła się na kamienicę w centrum, udało się załatwić 80 metrów rudery z nieczynnym bidetem i wanną obłażącą z emalii ze starości.
reklama
Przyjechało pogotowie. Lekarz powiedział – nic tu po nas, to udar mózgu. Zdumiało ją, że nie płakała ani na pogrzebie, ani w pustym mieszkaniu. Zadzwoniło kilka koleżanek z kondolencjami i propozycją, że może ona wpadnie, bo one mają wnuki i chorują. Właściwie nie miała przyjaciółki. Przed emeryturą szła do pracy w archiwum i tkwiła w kurzu, obłożona papierami, a w domu żarłocznie czytała. To był jej świat. Książka po książce i zaraz następne, bez wyboru witała życzliwie każdą, która wpadła w jej ręce.A potem telefony ustały. „Wdowieństwo”, pomyślała Zofia, „to chroniczny brak telefonów”.
Do mieszkania naprzeciwko wprowadziło się małżeństwo. Oboje, tak jak i ona, gdzieś pod sześćdziesiątkę. Przedtem w tym ogromnym mieszkaniu żyła bardzo stara wdowa. W czasie wojny uratowała całą żydowską rodzinę. Ludzie w głowę zachodzili, w jaki sposób pięć osób, w tym kilkuletnia dziewczynka, przetrwały tak, że nikt tego nie zauważył. W mieszkaniu zawsze panowała grobowa cisza. I tylko mąż tej kobiety stukał po starych posadzkach ciężkimi buciorami. Po wojnie żydowska rodzina wyjechała za granicę, ich wybawicielka została w mieszkaniu. Mówiono, że przysyłali jej pieniądze.
Nowa lokatorka była wysoka, szczupła i weszła do mieszkania w futrze. Potem nigdy już z niego nie wyszła. Pół roku później zaczęła strasznie krzyczeć z balkonu, a w chwilę później przyjechało pogotowie. Jej mąż pojechał razem z nią, pewnie do szpitala. On także bardzo rzadko wychodził z mieszkania, tyle co z psem. To, że mieli psa, w ogóle do nich nie pasowało. Chodził z nim po skwerku w płaszczu za kolana i białym szaliku. Kiedy zabrano wysoką kobietę do karetki, Zofia nagle przypomniała sobie o pudełku po cygarach. Otworzyła je i zobaczyła na dnie małą karteczkę, a na niej napis z pewnością zrobiony ręką męża: „należy ci się trochę miłości”.
Ernest zajrzał do kalendarza. Dzisiaj wypadał dzień odwiedzin. Przychodził do żony trzy razy w tygodniu. Siedziała na szpitalnym łóżku i obojętnie wypijała sok. Zawsze go zdumiewały jej włosy, cienkie, ale gęste i wijące się w kruczoczarnych puklach. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy na schodach Sacré Coeur, zaczął biec z pewnością za tymi prawie granatowymi włosami, które powiewały na wietrze. Miała niebywały chód, szła lekko się wznosząc. Jej małe piersi podskakiwały przy każdym kroku i rytmicznie unosiły się ramiona.
Gdy leżała na łóżku po kąpieli, wyglądała jak długa alabastrowa ważka, ulotna i skrzydlata. Wtedy na schodach zatrzymał ją, oniemiały na widok jej śnieżnobiałej cery i oczu jeszcze czarniejszych niż włosy. Zaczął coś bezładnie mówić, że pragnie zaprosić ją do kawiarni, a ona, że ma wolne pół godziny przed lekcją rysunku w Sztukach Pięknych, więc proszę bardzo.
Rozmawiali w kawiarni o wszystkim i o niczym, aż zapytała, skąd ma ten obcy akcent. Powiedział, że z Polski. Zaczęła się śmiać. I od razu przeszła na jego język. Ma na imię Noemi, wyjechała z Warszawy jako kilkuletnia dziewczynka, ale mówiła w tym języku, bo jej rodzice, zagorzali Polacy, francuskiego w domu w ogóle nie używali. A Ernest, że wyjechał, a właściwie uciekł, nie wracając z wycieczki do Paryża, studia skończył już na Sorbonie. Od tamtej pory nie był w Polsce, bo po co, matka nie żyje, stare ciotki umarły.
Zaczął bywać na Beaux Arts, wypatrywać między wykładami Noemi. Wciąż niebywale piękna, zawsze z jakimś mężczyzną u boku, odpowiadała na jego przywitanie niedbałym ruchem głowy. Nagle zniknęła. Wiedział już, gdzie mieszka, śledził ją, wytropił adres. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła stara kobieta. „Noemi nie ma, powiedziała, wyjechała na wieś do dziadków, nieszczególnie się od pewnego czasu czuje”. Ale po kilku miesiącach znów wróciła na uczelnię, jeszcze bledsza i jeszcze szczuplejsza, z czarnymi jak nigdy włosami. Już wiedział, że bez niej psychicznie umiera w każdej sekundzie. Któregoś dnia podeszła do niego na korytarzu.
– Boję się – powiedziała.
Chciał zapytać, czego, ale już odeszła tym swoim falującym krokiem, ale jakby wolniej i z lekka usztywnionymi ramionami.
Przestała przychodzić na uczelnię. Kupił jakieś róże i znów wybrał się pod znajomy adres: jeszcze jeden dzień bez niej i zwariuje.
Drzwi otworzyła matka.
– Noemi śpi – powiedziała. – W nocy maluje, a w dzień próbuje zasnąć.
– Chcę się ożenić z pani córką – powiedział. – Będę się o to starał ze wszystkich sił. Jestem Polakiem, architektem. Zdobędę dla niej wszystko, czego będzie chciała. Nigdy nikogo innego nie pokocham.
– To niemożliwe – powiedziała po polsku kobieta.
– Noemi jest chora na schizofrenię. Parę miesięcy temu miała atak psychozy. Dostaje leki, które właśnie wynaleziono, przedtem nie było skutecznych. Ale trapią ją od nich niekontrolowane ruchy i trudno jej przez to malować. Twierdzi, że nie jesteśmy jej rodzicami. Bardzo się boi.
Otworzyła drzwi.
– Masz gościa – powiedziała do córki po francusku. Noemi siedziała nieruchomo na łóżku, wymazana farbami jak klaun. Sztalugi i ściany pokoju pokrywały smugi z farb. Na podłodze walały się stosy pędzli. Chciał do niej podejść, ale gwałtownie odskoczyła.
– Noemi boi się dotyku – powiedziała jej matka. – Jak mogłaby zostać żoną pana w tym stanie?
dla zalogowanych użytkowników serwisu.