Strona 2 z 2
Koty, kozy i pierogi
Witek budował dom dla gości. Piętrowy, z widokiem na las. Są w nim trzy apartamenty dla rodzin z dziećmi i przytulny dwuosobowy pokój na piętrze. Jest kominek, taras i wiata do wspólnych posiłków. Z zewnątrz prosta, ale w środku surowych drewnianych szaf kryje się wszystko, czego potrzeba w kuchni. Nawet zmywarka.
– Więc mieliśmy wreszcie dom, o którym marzyliśmy. Taki, co dał nam zajęcie z daleka od miasta. I jednocześnie do Warszawy jest tak blisko, że zawsze możemy tam pojechać – mówi Witek – tyle że coraz rzadziej nas tam ciągnie. Nie mamy czasu. Mamy dwa psy, dwa koty, dwie kozy i kolejną budowę. Pomieszczenie, w którym będziemy organizować warsztaty. Na początku nie było jednak wcale tak słodko.
– Póki gości było niewielu, agroturystyka to była dla nas rozrywka. Ludzie, którzy szukają takich miejsc jak nasze, to specyficzny gatunek. Nie wystarcza im telewizja i plastik. Poszukują. Lubią rozmawiać. Dobrze z nimi usiąść i odkrywać świat, dyskutując godzinami w nocy. Ale kiedy miałam 25 osób, którym trzeba ugotować wszystkie posiłki, to było ponad moje siły. Nocą siedziałam i płakałam. Ale w Warszawie przecież pracowałam ciężej!
Któregoś lata przyszło jej do głowy, że dom nie może być ponad jej siły. Że przecież nie jest po to, żeby się w nim urobić po pachy, ale po to, żeby dobrze żyć. Teraz więc, gdy ma w domu 25 osób, to gotują dla nich sąsiadki. A Basia eksperymentuje ze swoją nową profesją: dietetyką.
Raz w tygodniu dostaje siedem litrów mleka od sąsiada. Robi z niego sery mozzarella. Słodkie albo wytrawne. Witek pobudował wędzarnię. Nauczyli się robić prawdziwe polskie wędliny. Żadnych ulepszaczy. A jednak wcale się nie psują! Basia odgrzebuje stare podlaskie przepisy. Jej pierogi, „szlachcice”, dostały patent „regionalnej potrawy”.
reklama
– Prosta kuchnia. Wystarczą ziemniaki, boczek i podgardle na omastę, no i ciasto. Ziemniaki trzeba zetrzeć jak na placki, a potem zesmażyć z boczkiem i z cebulką. Ciasto formuje się w kulki, które trzeba rozwałkować w spore koła, bo pierogi muszą być duże. Nadziewa się ciepłym farszem, tak, żeby nadzienie skleiło się z ciastem. Podaje się ze skwarkami i majerankiem.
– Palce lizać – podkreśla Witek – a jeszcze lepsze są, kiedy ostygną, pokrojone w plastry i usmażone. Pierogi to dopiero początek. Witek i Basia chcą urządzić w Bani Akademię Umiejętności. Będą w niej prowadzić weekendowe warsztaty: robienia serów albo pierogów, pleść kosze z wikliny i wypalać ceramikę, może urządzą nawet warsztaty wędzarnicze, a na nich uczyć swoich gości, jak się robi prawdziwą kiełbasę?
Na dźwięk tego słowa przybiega Kicia. Na co dzień tkwi w mruczącym bezruchu na pufie koło kominka. Ale kiedy usłyszy: „kiełbasa” albo „mleko”, natychmiast ożywa. Mniejszy kotek, ruda Kicita, reaguje na swoje drugie imię – Bździągwa. Znaleźli ją, zabiedzonego kociaka, na kompostowniku. Odratowana, szybko pokazała, kto rządzi w Bani! Psy podzieliły między sobą terytorium – sznaucer Punia króluje w domu, a kundelek Maja na podwórku. Kozy, Frania i Benia, siedzą w komórce, póki nie odpuszczą mrozy. Urodziły się 13 marca, więc naprawdę noszą inne imiona: Krysia i Bożenka, ale trzeba wołać na nie inaczej, bo mama Basi mogłaby nie zrozumieć, dlaczego koza ma na imię tak jak ona.
Mała Akademia Umiejętności Basia zapragnęła zająć się warsztatami, kiedy dostała w prezencie imieninowym ceramiczny szkliwiony talerzyk. Zrobiła go samodzielnie córka jej przyjaciółki z Zielonki.
– Najpierw było tylko śpiewanie. Nie chcieliśmy siedzieć z naszymi przyjaciółmi, Bolkiem i Jadzią, tylko przy jedzeniu – śmieje się Witek. – Oboje mają po 70 lat i znają mnóstwo przyśpiewek! Kiedyś Bolesław odbudowywał stolicę, potem był szewcem, stolarzem. A teraz prowadzi gospodarkę i jest naszym sąsiadem.
Potrafi tyle rzeczy, że grzechem byłoby z jego wiedzy nie skorzystać! Tak się zresztą zaczęło. Uczyliśmy się właśnie od sąsiadów. Bo z kolei drugi sąsiad, Tadzio, jest świetnym muzykiem, akordeonistą. Stąd był już tylko krok do myślenia o warsztatach.
Basia przeszukała internet i znalazła Akademię w Łucznicy. Tam nauczyła się technik ceramicznych. Tej wiosny w Bani zaczną się weekendowe szkolenia. Witek kończy wyposażać pracownię. Może zrobią nawet warsztaty z powożenia furmanką? Bo przejażdżki furą należą do ulubionych wiejskich rozrywek. Pani Halinka, stała bywalczyni, rok w rok namawia wszystkich na letnie kuligi. Ostatnio się nie udało. Umówili się, dzieci zapakowały plecaki i poszli do sąsiada – woźnicy. Koń stoi, furka jest. Ale gospodarza nie ma, a na wozie kupa gnoju.
– Robota jest! Nie ma zabawy – syn woźnicy wychodzi z domu z widłami – chyba że się chcecie przejechać jak Jagna na gnoju!
„Jagna na gnoju” stała się ulubioną baniową anegdotą. Patrzą przez okno na zaśnieżony las. Na dom dla gości, na stołową wiatę. I trudno im uwierzyć, że kiedyś był tu tylko kawał pola.
– A teraz widzę, jak wszystko rośnie. Wkładam ręce do ziemi, sadzę drzewo, mówię mu: „rośnij”, a ono mnie słucha i wzrasta – śmieje się Basia. – I tak jest ze wszystkim. Czegokolwiek tkniemy, udaje się. Bo tu są moje korzenie. Tworzę. Zupełnie jakbym znalazła wspólnotę z duchem tej ziemi.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.