Strona 1 z 2
Żeby założyć szpital, zastawili mieszkanie. Zaryzykowali utratę pozycji zawodowej. Udało się. Dziś Ujastek to miejsce, w którym każda z nas chciałaby urodzić swoje dziecko. Miejsce, gdzie każde narodziny są traktowane jako cud.
W sali poprzedzielanej zimnymi kafelkowymi ściankami na metalowych skrzypiących łóżkach krzyczało z bólu siedem kobiet. Niektóre kończyły już rodzić, inne dopiero zaczynały, przerażone męczarniami, których były bezwolnymi świadkami i które za chwilę – były tego już pewne – miały je czekać. W tym czasie przyszli ojcowie nerwowo spacerowali pod zamkniętym przed nimi na cztery spusty szpitalem, by wreszcie, gdy było już po wszystkim, dostąpić prawa ujrzenia swojego dziecka przez szpitalną szybę. Dziecka, które nie wróci wcale do swojej mamy, nie zostanie przez nią przytulone, tylko trafi, zgodnie z długoletnią tradycją, do głośnej od płaczu sali dla noworodków.
Takie właśnie sceny sprzed lat zapamiętał doktor Marek Kowalski, ginekolog położnik, który wybrał swój zawód, bo uznał, że to jedyna dziedzina medycyny, jaka pozwala lekarzowi uczestniczyć w najszczęśliwszym – z reguły – momencie życia ludzi. Taki oddział położniczy zapamiętała również jako studentka medycyny doktor Ilona Kowalska, żona Marka. Zapamiętała wykrzywione cierpieniem i strachem twarze kobiet, dla których cud narodzin wcale nie był cudem, a jedynie pozbawioną zrozumienia i wsparcia drogą przez mękę. Takich porodów, w tym także własnego, sprzed 18 lat nie zapomni również Mariola Tulej, położna, która o tym, że chce asystować przy narodzinach nowego życia, wiedziała już jako nastolatka.
– Już wtedy czułam, że położna to osoba, która w czasie porodu powinna być dla kobiety największym wsparciem, na tę jedną chwilę jej drugą matką – zapewnia pani Mariola. – Przecież w końcu to właśnie ona, jako jedna z pierwszych, ma zaszczyt i prawo wziąć na ręce nowego człowieka, poczuć jego zapach, dotknąć jego delikatnej skóry. I zachwycić się tym, że udało mu się przyjść na świat tak trudną i niewygodną drogą. A potem, z czułością, oddać nowego człowieka jego mamie. Doktor Ilona została ginekologiem i położnikiem, bo chciała być lekarzem, bo ma zacięcie chirurga, ale również dlatego, że w narodzinach dziecka dostrzegła fascynującą, choć nieco pokrętną logikę.
reklama
– Gdyby sprawie przyjrzeć się na chłodno, to ciąża i poród są zagrożeniem dla życia kobiety i jej dziecka – uśmiecha się doktor Kowalska. – A jednak w prawie 100 procentach wszystko kończy się szczęśliwie.
Być może dlatego, że choć poród to przede wszystkim fizjologia, rozrywane bólem ciało i krew, to jednak to właśnie cierpienie przyszłej matki, jako być może jedyne w świecie cierpienie, ma sens. Tym sensem jest dziecko. Gdy ono pojawia się świecie, ból zamienia się w radość.
– Tymczasem ten moment jeszcze tak niedawno odarty był dla rodziców z wszelkiej intymności, szpitale były jedynie sprawną, ale bezduszną fabryką dzieci – wyjaśnia doktor Kowalski. On sam zbuntował się przeciw takiemu położnictwu niecałą dekadę temu.
– Pomyślałem, że narodzinom nowego życia należy się większy szacunek, że przyszli rodzice mają prawo w bolesnym przecież akcie cieszyć się macierzyństwem od pierwszych chwil – mówi. I doktor Kowalski zaczął marzyć. O tym, by skrzyknąć pasjonatów takich jak on, specjalistów, którzy nie tylko fachowością wybijają się ponad przeciętność, ale też innym niż obowiązujące powszechnie spojrzeniem na narodziny.
Zamarzył o przyjaznym przyszłym rodzicom oddziale z małymi pokojami dla oczekujących na poród matek, o kameralnych salach porodowych, o porodach znieczulanych, jeśli tego zapragnie kobieta i, jeśli zapragnie, z udziałem przyszłego ojca, o położnych, które nie tylko mają wiedzę i doświadczenie, ale też, jak Mariola Tulej, są w stanie wczuć się w emocje rodzącej. I które mają świadomość, że to od nich i od lekarzy przede wszystkim zależy, czy przyszła matka poradzi sobie ze strachem i trudem narodzin.
Zamarzył w końcu doktor Kowalski i o tym, by w takim szpitalu mogła urodzić każda kobieta, niezależnie od jej statusu majątkowego i pozycji. By swoje dziecko na ręce mogła w nim wziąć i przytulić mama znana wszystkim z telewizji, mama naukowiec i mama sprzedawczyni z hipermarketu. Kilka lat później z pewnym zdziwieniem zauważył, że panie siedzące w kasach hipermarketów właśnie jego, jak żadnego innego klienta, obdarzają promiennym uśmiechem.
Marzenie doktora Kowalskiego spełniło się dziewięć lat temu. Zmaterializowało się w opustoszałym szpitalu pracowniczym huty imienia Sendzimira w Krakowie. Złośliwi twierdzili, że doktor Kowalski i namówiony przez niego do wspólnego przedsięwzięcia doświadczony ginekolog położnik doktor Andrzej Michalski skazani są z założenia na klęskę, bo kobiety nie będą chciały rodzić przy… kombinacie.
Trzeba przyznać, że na początku wspólnicy mogli poczuć się podobnie, jak kiedyś bohaterowie „Ziemi Obiecanej” Reymonta. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic. To razem mamy w sam raz tyle, żeby założyć… szpital”. Doktor Kowalski, który dla swojej pasji i przekonania o tym, że warto odmienić los rodzącej Polki, zastawił mieszkanie, ryzykował nie tylko stratę dachu nad głową, ale też utratę pozycji zawodowej, nigdy nie zapomni początków zamiany zrujnowanego starego oddziału w miejsce przyjazne kobiecie i jej dziecku.
– Porwaliśmy się trochę z motyką na słońce, wszyscy wokół pukali się w głowę, a my z zaciśniętymi zębami zamienialiśmy się w robotników, sprzątaczki, a w weekendy nawet w kucharki, bo przecież kobiety po porodzie są głodne – wspomina położnik.
Udało się. Dziś na oddziale położniczym Centrum Medycznego Ujastek rodzi się miesięcznie średnio 400 dzieci. W warunkach, o którym marzy każda Polka (bo fachowców, ale także specjalistycznego sprzętu, jakim może się dziś pochwalić nowohucki szpital, mogłaby mu pozazdrościć niejedna klinika). Polka, którą stać na luksusy, i Polka najbiedniejsza (na co pozwoliło podpisanie przez szpital kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia). Ta, która na upragnione dziecko czekała latami, i ta, która ciążę wstydliwie ukrywała nawet przed rodziną.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.