W okresie zimowego przesilenia rozwiera się szerzej szczelina pomiędzy przeszłością i przyszłością. Przesącza się przez nią wtedy wiedza, na co dzień niedostępna. O tym, czym właściwie jest rodzina.
Przy wigilijnym stole, jak mi wmawiano w dzieciństwie, nie wolno siadać na brzeżku krzesła. Siedzieć trzeba pewnie, z plecami na oparciu, prosto. Dlaczego? Ano, żeby nie zostawić skrawka wolnego miejsca za sobą na krześle dla jakiegoś ducha, z tych, od których zawsze się wtedy dookoła roi… Bo Wigilia to spotkanie familijne na większą skalę, niż przyjęło się uważać – to święto cieni. A wszystkie czyhają na wolne stołki, wszystkie chcą się ogrzać od żywych, zachłysnąć ich życiem.
Nie pytajcie, kto mi sprzedał ten horror. Ani ile miałam wtedy lat. Niedużo: sądzę, że jeszcze nie umiałam czytać. Zapewne więc autorką historyjki była starsza siostra, która uważała, iż pastwienie się nad dziećmi ma w obowiązkach. Dość, że natychmiast dałam się jej zasugerować i… zaczęłam dostrzegać duchy za plecami osób fizycznie obecnych. Na przykład wyczułam za sobą bezcielesną obecność srogiej, nielubianej Babci, zmarłej latem, pół roku wcześniej. I chociaż nieludzko bałam się odwrócić, to wiedziałam, iż muszę ją zobaczyć na własne oczy, inaczej nigdy nie będę pewna, co mnie właściwie spotkało. Odwróciłam się: nie macie pojęcia, jak odważne potrafią być dzieci. I zobaczyłam!
Pierwsze wstrząsające urojenie, które wyprodukowałam w życiu, wyglądało tak: gładko uczesane, w granatowej sukni z kameą oraz dzwonkiem smażonej ryby w ręku. I, co ciekawe, od razu objawiła się szczególna cecha mojej wyobraźni. Ta, że mogę śnić na jawie oraz obserwować fantastyczne wybryki swego mózgu – mniej więcej w taki sam sposób, w jaki da się obejrzeć budynki Pentagonu przez Google Earth.
Tak więc mogę, siedząc twarzą w twarz z szefem i pokornie wysłuchując reprymendy, jednocześnie widzieć z lotu ptaka, jak podrywam redakcję do buntu, szturmuję Bastylię – po czym „najeżdżać” zoomem na to rewolucyjne widowisko. Mogę zobaczyć zdarzenie pod dowolnym kątem, obrócić do góry nogami, zobaczyć samą siebie z zewnątrz od czubka głowy po pięty… Ale jaki-taki wpływ mam wyłącznie na kolory i zapachy wizji, nie zaś rozwój akcji.
reklama
Gdyż manifestacje mej wyobraźni są niczym rozmnóżki żyworódki pierzastej: ledwo zeskakują z macierzystego liścia w glebę, a już piszą swoje scenariusze. Mogę więc ubrać bohatera halucynacji w zbroję lub położyć mu na stole kiełbasę z czosnkiem, owszem, czemu nie. Ale za skutki nie ręczę. Jeżeli ten bohater ma prawdziwą osobowość, to choćby cały utkany był z fantazji, staje się nieprzewidywalny. Jest on zdolny kiełbasę wyrzucić przez okno, ponieważ nienawidzi czosnku, a zbroję sprzedać na Allegro, albowiem ma inny pomysł na swój przyodziewek.
Co więcej: niekiedy taki bohater może mi wejść między widelec a zakąskę w prawdziwym życiu. Ukazywać się bez wezwania… angażować w swoje wygłupy, zwłaszcza gdy się nudzę. (Wiele randek z idiotami okrasił mi potem pewien niewidzialny, znakomicie oczytany facet, którego niestety nigdy nie spotkałam w realu – a szkoda).
Wracając do ducha Babci podczas tamtej Wigilii: W ułamku sekundy niemal się zmaterializował, podnosząc mi włoski na ciele; jeszcze nie byłam przyzwyczajona do sensacji, które potrafię sobie zafundować. A potem nagle ten duch… zakrztusił się ością, tak samo jak kiedyś mój stryjek i… zanim się udusił, ze stołu znikł kawałek chleba… (– Jak ładnie jecie, wszystko znika! – skomentowała zadowolona Mama). To pierwszej pomocy Babci udzielił duch numer dwa, który ukazał się za plecami mojego malutkiego brata.
Nie znałam tej skurczonej staruszki, która wcisnęła Babci kromkę i skrzeczącym głosikiem nakazała „przejeść” ość. Ale chociaż prześwitywała przez nią choinka, jakoś sobie wykoncypowałam, iż to Prababcia, nazywana przez Dziadka Herod-Babą, zmarła dziesiątki lat przed moimi narodzinami… Okazała się tak samo surowa dla córki, jak potem Babcia dla nas. Naprawdę, istny smok był z Prababci! Smok przerażony, z rodziny zdeklasowanej przez cara po powstaniu styczniowym, z rodziny czepiającej się wszelkich objawów „pańskości”, już na guwernerskiej czy podobnej służbie.
Nakazała więc Babci siedzieć prosto, ledwo ta przestała się krztusić – z rączkami w małdrzyk i buzią w ciup – a potem tresowała ją tak intensywnie, że ledwo zauważyłam moment wręczania prezentów (– Mała musi być bardzo zmęczona, jeżeli się nie cieszy z lalusi. Ma szkliste oczy, trzeba ją położyć…). Na koniec występu Prababcia zmieniła konwencję i ohydnie wyszczerzywszy zęby, zagrała mi na nosie tiri-riri. Jakby kpiarski gest był jakimś znakiem, znikły obie: ostatni zaś zniknął wąsik Prababci, który świadczył o jej zaburzeniach hormonalnych.
Nie umiem powiedzieć, czy „Alicję w Krainie Czarów” przeczytałam przed tym czarodziejskim wieczorem. Być może pomysł, aby najbardziej charakterystyczny detal znikał na końcu – zawdzięczam Kotu z Cheshire. Jednak, bezdyskusyjnie, nie mogłam wówczas tyle wiedzieć o życiu, ile trzeba było wiedzieć, by odczuć żal, jaki mnie przepełnił na widok sterroryzowanej Babci. Żeby zrozumieć, iż to kompleksy jej matki tyranizowały następne generacje – zatruwały ich spontaniczną radość życia oraz nieludzko krępowały. Coś mnie więc po cichu nakarmiło życiową mądrością podczas tej Wigilii, ale nie wiem: anioł czy diabeł?
Anioł czy diabeł, dostałam prezent z tamtej strony: zdolność do współczucia oraz wybaczania. To był pouczający wigilijny spektakl, który wówczas wyczerpał się w jednej odsłonie. Ale później rozwijał się i rozkwitał w setki gości: cztery Prababki, osiem Praprababek, szesnaście Prapra…. W ten sposob naocznie sobie uzmysłowiłam, iż złożył się na mnie łańcuch pokoleń, biegnący z głębokiej przeszłości w nieznaną przyszłość. Tak zrozumiałam, że każde z tych pokoleń może po mnie sięgnąć z otchłani czasu. Może się o mnie upomnieć, z mniejszą czy większą siłą, nie tylko w fazie zimowego przesilenia. W dowolnej chwili: bo to jest moja rodzina.
I nawet ten owłosiony pitekantrop, który w mej wyobraźni ochoczo buja się teraz na żyrandolu – ma do mnie prawo. Oto ja, wytłoczyna z tysięcy lat, niekończąca się opowieść mojej Prababki oraz tego pitekantropa. A ogrzewamy się wszyscy od siebie, widzialni-niewidzialni, stłoczeni setkami w mojej jednej osobie. Bo nigdy nie jesteśmy samotni: oni wszyscy mają mnie, swego potomka, swą nadzieję – a ja mam ich, czyli korzenie…
No i – jeszcze mam własne dziecko. Aż po dziś, raz w roku, wystawiam to przedstawienie w teatrze wyobraźni: zawsze mowa o premierze. Nie wiem, kto przyjdzie, kim się okaże, co zrobi. Ale wiem, że taki spektakl rozgrywa się w Wigilię w każdym domu. Tam, gdzie nie ma świadomego widza, szczęśliwego z własną rodziną, zadowolonego z siebie, tam atmosfera jest bardzo gęsta. Familijne praszczury na próżno kotłują się wokół żywych, w nadziei na kawałek krzesła.
Iwona L. Konieczna
dla zalogowanych użytkowników serwisu.