Strona 1 z 2
Kiedy Jan Smeenk jechał na świętokrzyskie wakacje, nie przypuszczał, że któregoś dnia wybuduje tu dom i zacznie hodować konie.
Przyjechał, zobaczył i postanowił zostać. Zachwycił go duch tej ziemi. Tak inny od wszystkiego, co znał wcześniej. Może to przez kontrast z Wrocławiem. Bo najpierw zobaczył Wrocław. Pojechał tam z przyjaciółmi któregoś lata. Czerwone mury, dostojny, oficjalny i ciężki styl.
– Miasto wydało mi się takie znane jak niemieckie miasta, których tyle widziałem. Rozmawiałem o tym ze znajomymi.
I powiedzieli: „Chcesz poczuć ducha Polski, pojedź w Kieleckie, pojedź na prawdziwą wieś” – opowiada. – I tak zrobiłem.
Nie spodziewał się, że zapragnie tu powrócić i zostać na zawsze. Pracował w szkole 20 lat i czasami miał dość.
– Myślałem, że może warto byłoby zmienić życie, ale przecież żadnemu człowiekowi nie jest obce takie myślenie – opowiada. – Wszystko zmieniło się z powodu mojej przyjaciółki. Snuła plany, że kiedy już będzie na emeryturze, zacznie podróżować, że będzie miała dom na wsi. I nagle zmarła na raka.
Zrozumiałem, że nie można odkładać marzeń. I że wcale nie chcę do końca życia być nauczycielem. Że chcę mieć dom na wsi i hodować konie. Kupił więc małe gospodarstwo na północy kraju. Hektar ziemi. Na holenderskie warunki było to bardzo dużo ziemi. Ale dla koni – niewiele. Wtedy pomyślał o Polsce. O wycieczce w Góry Świętokrzyskie. O drewnianych domach, które tak szybko znikają z polskiego krajobrazu, bo nikt nie chce o nie zadbać, przecież lepiej mieć murowany klocek. Jan ma taki dom w Holandii, ale lubi go coraz mniej.
reklama
– Holandia stała się państwem industrialnym. Bardzo dobrze zorganizowanym, to prawda, ale też bardzo zatłoczonym. Oswojonym. Gdzie trudno o spotkanie z przyrodą. A już z dziką to niemal niemożliwe.
Postanowił więc przyjechać do Polski, uratować jeden z tych drewnianych domów. I kupić ziemię w Kapkazach pod Łysicą. Bo tutejsi ludzie z miejsca przypadli mu do gustu. Zwłaszcza Ewa i Mariusz, którzy prowadzą tu galerię i organizują życie kulturalne. Wiosną wybudowali w polu, na źródle studnię z ceramiczną cembrowiną. Ksiądz przyszedł ją poświęcić. W Holandii takich spraw już się nie doświadczy. Ale nie tylko oni. Sąsiad Barwicki prowadzi ekologiczne gospodarstwo znane w całym świecie. Odwiedzają go naukowcy z Japonii, a warszawski „Green Shop” sprzedaje jego produkty.
– No i mam tutaj 12 hektarów. Tylko człowiek, który żyje z ziemi, potrafi to zrozumieć – uśmiecha się Jan. – Część jest wydzierżawiona, ale i tak czuję tę radość, kiedy wyjrzę przez okno i widzę moje łąki aż pod samą Łysicę. Wiosną przeszło pod domem stado łosi. Naliczyli ich z Edem, znajomym z Holandii, co przyjeżdża czasami pomóc w gospodarstwie, aż 15 sztuk. Tyle nie widzieli dotąd nawet w zoo.
Lisy przychodzą pod dom każdego dnia. Pewnie mają ochotę na gęsi, ale gęsi są czujne i bardzo wojownicze. Niech no ktoś tylko wejdzie za płot, zaraz podnoszą taki alarm, że obudziłby umarłego. Była jeszcze koza. Rano, kiedy Jan wyprowadzał psy, szła z nimi i merdała ogonem zupełnie, jakby była psem. Ale koza jak to koza. Wtyka rogi, gdzie tylko można. Któregoś ranka znalazł ją w szopie. Wsadziła głowę w szczeble żłobu, potem pewnie chciała zeskoczyć. Skręciła kark. Od tej pory psy zachowują się jak psy, gęsi jak gęsi, a konie jak konie.
Rejestracja samochodu o czwartej nad ranem Zderzenie z polską rzeczywistością nie było łatwe. Bo Polska okresu transformacji ustrojowej stanowiła dla przybyszów z Zachodu zagadkę i wyzwanie. Ot, taka rejestracja samochodu. Gdyby wcześniej wiedział, ile z tym kłopotów, pewnie zastanowiłby się dwa razy, ale kiedy już zdecydował, że jest stąd, z Kapkazów, chciał, żeby i samochód był z Polski.
– W Holandii to dość proste. Idziesz na pocztę i mówisz, że chcesz przerejestrować samochód. Wszystko trwa kilka minut, ot tyle, ile potrzeba, żeby wypisać dokumenty. Tutaj to prawdziwa przygoda.
Pojechał do Kielc, do Wydziału Komunikacji. Stanął w kolejce do biura, a kiedy przyszła jego kolej, dowiedział się, że nie może być obsłużony, bo przecież nie ma numerka.
– Skąd mam go wziąć? – zapytał w nadziei, że jak to jest w niektórych urzędach, wciskasz guzik w automacie i odbierasz kwitek.
– Trzeba być rano przed wejściem do urzędu.
– Jak rano?
– Bardzo rano. Najlepiej o czwartej.
Nawet się nie zdziwił. Po pielgrzymkach urzędowych, jakie trzeba było odbyć, żeby kupić w Polsce trochę ziemi, nic go już nie mogło zaskoczyć. Wstał o trzeciej trzydzieści. Noc głucha. Miasto puste. Podszedł pod drzwi urzędu. A tam przytupuje już kilkoro ludzi. Zimno. Chuchają w dłonie.
– Pan do rejestracji? – pyta któryś.
– Tak.
– O tam, w samochodzie, dają numerki – ktoś wskazał głową.
Jan dostał numerek. Był siódmy w kolejce do okienka, w którym wydają numerki do biura po tym, oczywiście, jak już otworzą urząd. Za trzy i pół godziny. Ale nieodmiennie twierdzi, że teraz jest łatwiej. Duuuużo łatwiej. Przez pierwsze trzy lata nie mógł wykupić ziemi na własność, tylko ją dzierżawić. I to pod warunkiem, że będzie ją uprawiał. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej wystarcza półtora roku formalności, żeby kupić półtora hektara ziemi na własność. No i koszta administracyjne są wyższe niż kwota, jaką trzeba za tę ziemię zapłacić.
– Skierowali nas do adwokata, który się zajmuje takimi sprawami – przypomina Ed. – Wyjaśnili, że w Polsce jest obawa przed sprzedawaniem ziemi obcokrajowcom, że to wynika ze strachu przed Niemcami. Rozumiemy to. W Danii było dokładnie tak samo, kiedy powstawała Unia. Ten sam lęk. Dania wprowadziła 17-letnie moratorium na sprzedaż ziemi obcym.
– Ale szybko to zmienili, kiedy okazało się, że Niemcy nie palą się do kupowania duńskiej ziemi. W Polsce też się to przecież zmienia. Janowi pomógł ECEAT – Europejskie Centrum Rolnictwa Ekologicznego i Turystyki, które zajmuje się promocją turystyki w gospodarstwach ekologicznych, to znaczy takich, gdzie nie używa się ani chemicznych nawozów, ani nie uprawia genetycznie modyfikowanych roślin. Gospodarstwo Jana, „Manoah”, ma taką markę.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.