Strona 1 z 3
Ani Choying Drolma. Kiedyś – jedno z zaniedbanych dzieci nepalskiej ulicy. Dziś – znana pieśniarka, która pomaga dziewczynkom będącym w takiej sytuacji jak ona sama przed laty.
– Nigdy nie śpiewałam po to, żeby zostać gwiazdą. Śpiewam, żeby zarabiać. Wiem, że to może niektórych szokować. Trudno. Mój głos to moje narzędzie – realizuję dzięki niemu swoje plany – mówi Ani Choying Drolma.
W autobiografii piszesz o trudnym dzieciństwie, ojcu, który się nad tobą znęcał, i matce, która nie umiała cię przed nim obronić. Ludzie, którzy doświadczyli czegoś takiego, często nie potrafią się uwolnić od poczucia doznanej krzywdy. Tobie się to udało…
Można przez całe życie zadręczać się tym, co nas spotkało, użalać się nad sobą, ale to byłoby po prostu głupie. Dziś wierzę, że każde, nawet najbardziej bolesne doświadczenie niesie ze sobą coś pozytywnego. To przekonanie zawdzięczam mojemu mistrzowi – Tulku Urgyen Rinpocze. Co się stało, to się nie odstanie. Być może wydarzyło się to z jakiegoś ważnego powodu? Spójrz na moje życie…
Gdybym nie miała tak trudnego dzieciństwa, w wieku 10 lat nie zdecydowałabym sama o tym, by wstąpić do klasztoru. A gdybym nie została mniszką, nie poznałabym mojego mistrza i nie znalazłabym się w miejscu, w którym teraz jestem. Wszystko zawdzięczam w życiu dwóm mężczyznom. Gdyby nie gniew jednego i współczucie drugiego, z pewnością byłabym dzisiaj, jak wiele Tybetanek, żoną jakiegoś starszego o 20 lat mężczyzny, uległą, zajętą rano gotowaniem, po południu praniem, a w nocy zaspokajaniem jego zachcianek. Zaledwie umiałabym czytać. Na szczęście ominął mnie ten los.
reklama
Trudno uwierzyć, że klasztor dał małej dziewczynce ciepło rodzinnego domu… Wy, ludzie Zachodu, macie błędne wyobrażenie na temat „surowości” realiów buddyjskiego klasztoru. Tymczasem my wiedziemy tu normalne życie. Jest czas na modlitwę, na naukę i na zabawę. Kiedy wreszcie w wieku 13 lat znalazłam się w Nagi Gompa, wydawało mi się, że trafiłam do raju! Tulku Urgyen Rinpocze otoczył mnie czułą opieką. Dzięki niemu po raz pierwszy w życiu poczułam się kochanym dzieckiem.
Wcześniej, gdy bawiłam się z rówieśnikami na jednej z ulic Bodnath (tybetańska dzielnica Katmandu, stolicy Nepalu – przyp. red.), ojciec wyrastał jak spod ziemi i ciągnąc mnie za włosy, prowadził do domu. Miałam pracować, a nie się bawić. W wieku pięciu lat jednym z moich obowiązków było zaopatrywanie domu w wodę – targałam ciężkie wiadra ze studni oddalonej od domu o kilka ulic. W Nagi Gompa nikt mnie nie bił, nikt nawet nie karcił, choć była ze mnie niezła psotnica. Tulku Urgyen Rinpocze dał mi bezwarunkową miłość i poczucie bezpieczeństwa. Nigdy nie zapomnę naszych rozmów…
O czym rozmawialiście? O wszystkim, co mnie cieszyło, niepokoiło, bolało. To dzięki mojemu mistrzowi zrozumiałam, że ojciec zachowywał się wobec mnie agresywnie nie dlatego, że mnie nienawidził, ale dlatego, że był chorym człowiekiem. „Jestem pewien, że za każdym razem, kiedy kończył cię bić – miał smutną twarz. On jest podporządkowany złym emocjom. Ty masz to szczęście, że możesz jeszcze nauczyć się, jak przestać być ofiarą własnych emocji. Z was dwojga, Choying, ty masz więcej szczęścia, wierz mi” – mówił. Mistrz wyleczył mnie z nienawiści do ojca. Dzięki temu, że w końcu pozbyłam się tego uczucia, mogłam opiekować się rodzicami, kiedy byli już starzy, schorowani i potrzebowali pomocy.
Postąpiłaś zgodnie z nauką Buddy, że trzeba starać się dawać innym to, czego sami kiedyś nie dostaliśmy… Bo to jest dla duszy najlepszym balsamem! Ludzie mówią nieraz, odnosząc się do mojej działalności charytatywnej: „Choying, jesteś wspaniała, tak wiele robisz dla innych”. Teoretycznie rzecz ujmując – mają rację. Praktycznie – to ja jestem osobą, która dając, sama otrzymuje najwięcej!
Założyłaś Arya Tara School – szkołę dla mniszek. Dlaczego się na to zdecydowałaś? Edukacja kobiet w Azji jest bardzo zaniedbywana – wiele nie potrafi nawet pisać i czytać. Wierzę, że jeśli tylko da się im możliwość rozwoju, to lepiej będzie żyło się całemu społeczeństwu. My, kobiety, bardzo wiele potrafimy z siebie dać, jest w nas ogromny intelektualny potencjał! Otwierając szkołę w 2000 roku, mieliśmy zaledwie siedem uczennic. Obecnie – 67. Wiele dziewcząt, które przygarnęłam, zostało mniszkami, by wydobyć się z nędzy lub – podobnie jak ja w ich wieku – uciec przed ojcem-tyranem.
Jak zmienia się ich życie w Arya Tara School? Żyjemy tu jak w rodzinie. Dziewczęta uczą się do popołudnia. Ja w swoim gabinecie zajmuję się sprawami szkoły i planuję koncerty. Kiedy nocuję w szkole, wszystkie razem jemy kolację, a potem modlimy się w wielkiej sali ceremonii. Czasami oglądamy jakiś film na DVD albo po prostu rozmawiamy o życiu, żartujemy. Gdy widzę uśmiech w ich oczach, jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie! Nasza szkoła to nowoczesna placówka, położona 18 km od Katmandu – mamy przestronne sale, komputery, dobrych nauczycieli.
Program zajęć, oprócz nauki buddyzmu, obejmuje m.in. matematykę, język angielski, podstawy ekonomii. I pomyśleć, że kiedy przyjmowałam do szkoły pierwsze dziewczynki, niektóre z nich nie potrafiły nawet wytrzeć sobie nosa! Dziś są mądrymi młodymi kobietami. Trzy z nich: Pema Hakey, Pema Renchen i Tenzin Dolma studiują na uniwersytecie w Indiach. Choying Sangmo, Konchok Paldon, Jamyang Palmo są po administracji i pracują dla mojej fundacji. Moim największym marzeniem jest, by wszystkie kobiety w Nepalu, w tym także mniszki, z których aż 90 procent nie potrafi czytać i pisać, mogły się uczyć.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.