Pierwszym wspomnieniem Blanki były białe, gumowe rękawiczki. Zawsze na rękach mamy. Nie było wyjątków. Nawet wtedy, kiedy ją kąpała.
Rodzona siostra mamy, ciotka Blanki, pytała:
– Dlaczego je wciąż zakładasz?
– Boję się zarazków – odpowiadała mama.
– To dlatego trzymasz wyciągnięte przed siebie sztywne ręce dotykając małej? Przecież to dziecko. Ono nie gryzie.
– To je sama wykąp – mówiła ze złością mama.
Ciocia kąpała Blankę inaczej. Długo ją mydliła, suszyła ręcznikiem, czesała włoski, a na końcu przytulała do siebie. A mama raz raz, do ręcznika, do łóżka, a teraz śpij. I wychodziła z pokoju. Kiedy Blanka miała pięć lat, zaczęła rękawiczki mamie zdzierać z rąk.
– Panie z przedszkola ich nie noszą – mówiła.
I mama przestała je zakładać. Kiedy miała iść do komunii, za nic w świecie nie chciała białej sukienki i rękawiczek. Nienawidziła rękawiczek i białego koloru.
– Jaką więc chcesz sukienkę? – pytały ciocia i mama.
– Czerwoną albo niebieską, jak kolor nieba, w którym mieszka tata. Blanka już w przedszkolu zaczęła pytać o tatę.
Dlaczego nigdy po nią nie przyszedł, jak po inne dzieci? Z pewnością nie włożyłby białych rękawiczek, ale przyszedłby z gołymi rękami, żeby szybko wycierać jej nos, jak inni ojcowie.
– Ojciec umarł – ucinała matka.
– Jest w niebie? – dopytywała się Blanka.
– Tak, w niebie i daj mi spokój.
W podstawówce zaczęła pytać, gdzie jest grób taty.
– Nie ma grobu – wyjaśniała mama – tata się utopił.
– Nie wyciągnęli go?
– Nie, nie wyciągnęli.
– To dziwne – mówiła Blanka. – Ojciec koleżanki też się utopił i ma grób.
– Daj mi spokój – znów mówiła mama.
Jeszcze w szkole podstawowej Blanka stwierdziła, że mama jest bardzo ładna. Sąsiadka, pani Róża, mówiła, że w szpitalu śmieją się, że mama jest zagrożeniem przy operacjach. Mama była pielęgniarką instrumentariuszką. Nakładała biały fartuch, białą maskę na usta i nos, i widać jej było tylko oczy. Blanka przeczytała w którymś z poematów Byrona: „Wielkie i słodkie, ciemne i błyszczące, dusza z nich mówi przez iskier tysiące”. Ucieszyła się. Bohaterka poematu miała oczy takie jak mama. Pani Róża opowiadała, że w czasie operacji lekarze odrywali na sekundę oczy od swej roboty i zawieszali je na maminych. I wzdychali. A potem wracali do operowania. Mama była niezastąpiona. Chirurg nie musiał nawet mówić, którego potrzebuje narzędzia, bo mama odgadywała jego myśli i podtykała mu natychmiast właściwe do ręki. Kiedy lekarze kończyli zabieg, zawsze mamę pytali: „jak poszło?”
Blanka była już w liceum, kiedy w mamie zakochał się przystojny lekarz w średnim wieku, wdowiec. Nie pierwszy raz chodził za nią wielbiciel – lekarz albo jakiś pacjent wyleczony w szpitalu. Ale tylko tego mama zaprosiła do mieszkania na obiad. Obecność mężczyzny w ich mieszkaniu była czymś tak niezwykłym, że Blanka dostała z wrażenia czkawki i musiała wyjść na podwórko.
Nawet dziadek do nich nie przyjeżdżał. Blanka pamięta, że przyszedł na komunię do kościoła. Ale nie odwiedził ich w domu. Powiedział tylko Blance, że kupił jej prezent i jest on do odebrania u pani Róży.
Mama często podrzucała Blankę sąsiadce, nagle, bo musiała się natychmiast stawić w szpitalu, gdzie czekała pilna operacja. Róża miała psa. Blanka duszę by za własnego psa oddała. Ale mama – nie i nie. Blanka widziała raz u Róży, jak pies nieprzyzwoicie usiadł i widać mu było kawałek siusiaka. Mama spojrzała, wybiegła do ubikacji i było słychać, jak wymiotuje. „Żadnych psów i żadnych chłopów”, powtarzała.
– Są kobiety, które nie lubią mężczyzn – wyjaśniała Blance Róża. – I twoja mama jest właśnie taka. I nagle ten lekarz – pan Stefan. Przynosił czekoladki, kwiaty i mówił do mamy: „moje drogie dziecko”. Mama nie znosiła kina, więc pan Stefan zabierał ją do teatru. Blanka zauważyła, że mama częściej się uśmiecha i że przestała chodzić w dwóch dyżurnych swetrach.
Jeden nosiła, drugi prała i tak w kółko. I zawsze wkładała spodnie. Nikt poza Blanką nie wiedział, że nogi ma wcale nie mniej śliczne niż oczy. Ale najpiękniejsze w mamie były włosy – brązowe, ale podbite ciemnym złotem. Było ich jakby za dużo na głowie, za gęste, za bardzo rozsypliwe. Sięgały ramion. Mama skracała je sama, patrząc w lustro i nie bacząc, czy tnie prosto czy trochę krzywo.Doktor Stefan siedział coraz dłużej. Róża mówiła – już czuję wesele w powietrzu. Ale któregoś dnia Blanka, wracając ze szkoły, zobaczyła w pokoju wszystko porozrzucane jak po burzy.
Ulubione danie Stefana – placki kartoflane – leżały w zlewie.
– Co się stało? – spytała Blanka
– Nic. Zanieś te placki psu.
Następnego dnia pan Stefan przyszedł z kwiatami, ale mama go nie wpuściła.
– Kupię ci nowe mieszkanie, zgodzę się na wszystko – krzyczał przez drzwi – ożenię się z tobą albo nie, jak będziesz chciała, błagam cię, Zosiu, Zosineczku!
Mama stała oparta o drzwi, spięta, skulona, a z oczu ciekły jej łzy.
– Mamo – podeszła do niej Blanka – nie katuj się tak!
– Nie dotykaj mnie – krzyknęła mama. I po całym domu rozległo się jej przeciągłe: „wyjdź stąd, wyjdź, wyjdź!”.
– Tak samo mówiła do psa Róży – pomyślała Blanka. – Jest zła i wredna, to wiedźma. Nigdy mnie nie przytula, nigdy nie mówi „córuś”, nie chce mi upiąć włosów, choć mam je takie jak ona. Róża mówi: „królewskie włosy”. Blanka świetnie się uczyła. Na lekcjach pani pytała, kim jest Byron. Tylko Blanka wiedziała. Bardzo się starała. Z angielskiego, z matematyki, nawet z wuefu. Dla mamy, żeby nie była taka wciąż poważna, żeby nie chodziła tylko w spodniach.
Bo po historii z panem Stefanem, który nagle wyjechał do pracy za granicę, mama znów zaczęła chodzić w spodniach, a dyżurne swetry wróciły do łask.
Pewnego dnia Blanka przeżyła wstrząs, bo przez okno w łazience, przed wejściem pod prysznic, zobaczyła, że mama starannie ogląda pozostawione w pokoju jej ubranie. Zwłaszcza majtki. Obraca je, przysuwa pod światło i ogląda klin.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.