Kochankowie z Cyrli

Poznali się w górach. I w górach spędzają życie. Szczęśliwe, choć niełatwe.

Irena i Jacek w oknie „starej Cyrli” Dzieliło ich wszystko. On – mieszczuch z Wrocławia. Ona – Biała Góralka z rodu Faronów. Z Farnówki. Biali Górale to ci z obszaru Gorców i Beskidu. On pragnął uciec od miejskiego świata, w którym wszystko ma swój czas, swoje miejsce i swoją cenę. Tęsknił do lasu. Bo w lesie każde z drzew może rosnąć tak, jak chce. Ona pragnęła innego świata niż własna wieś. Chciała się uczyć, znaleźć pracę dobrą i ważną, zobaczyć więcej. On poszedł studiować leśnictwo, żeby być bliżej natury. Ona, żeby mogła pojechać do miasta na studia, dostała wiano. Cała wieś zebrała pieniądze.

– Cena była taka, że nie mam powrotu. Wykształcenie to moje wiano – uśmiecha się Irena Świcarz – takie jest prawo Białych Górali.
Kiedy Jacek szedł na studia, ona już zdążyła je skończyć. Kiedy on ruszał w góry na studenckie rajdy, Irena miała już męża. I miała syna. I karierę. Była dyrektorem szkoły. Miała swoją małą stabilizację. On pragnął uciec od miasta. Od kariery. Od wyścigu szczurów, co zaczynał się już na Akademii. Wszystko ich dzieliło... Ale los uparł się, że da im szansę. Jeden jedyny raz. Jacek dusił się w Poznaniu.

– Ta niemiecka układność i uporządkowanie było zupełnie przeciw mojej naturze – śmieje się jak dziecko – więc kiedy tylko nadarzyła się okazja, zostałem w górach. Potrzebny był ktoś, kto się zajmie Chatką Poznańskiej Akademii Rolniczej – nawet się nie zastanawiałem.
I ani się nie spostrzegł, jak wsiąkł w te góry po samo serce. Wziął urlop dziekański. Irena prowadziła po górach dzieci. Wycieczka ósmoklasistów nie mogła za nią nadążyć. Warkocz miała do pasa... Wieczorem dotarli do studenckiej chatki. Nocą Jacek usiadł na progu i grał na flecie. Księżyc w pełni, a pod nim Gorce. Nie mogła usnąć od tej muzyki. Nie ona jedna.
– No przecież my wiemy, dla kogo on tak gra – chichotały dziewczynki – niech pani idzie, bo nie przestanie. Wyszła. I wszystko się zmieniło.

reklama

Bene znaczy dobrze
– Decyzję podjęliśmy, gdzieżby inaczej, na Rusinowej Polanie – wspomina Jacek. – Decyzję, że zostajemy razem. I że zamieszkamy w Bene.
Każdy, kto kocha góry, słyszał o tej chacie, harcerskiej bazie, która nie jest nawet schroniskiem, bo nikt już sobie nie wyobraża schroniska bez prądu i bez bieżącej wody. Chata na stoku Jaworzyny, na granicy pomiędzy Obidową i Łopuszną. Obie wsie dzieli miedza na szerokość bażanciego gniazda, a przecież to jakby dwa odrębne światy. Górale z Łopusznej żenili się z ceperkami dla odświeżenia krwi. Obidowscy w pogardzie mieli dziewczęta z dolin, więc wszyscy tam nazywają się Duda albo Plewa...

– Pojechaliśmy załatwiać formalności tak, jakeśmy stali, w tych ciuchach pachnących Tatrami – śmieje się Irena. – Przychodzimy, a oni ciągną nosami... zwyczajnie nas wąchali.
– Kiedy decyzja już zapadnie, proszę do mnie zadzwonić pod ten numer, ale nie mówić, o co chodzi – zapisała na kartce siedem cyfr.
– A to dlaczego?
– Wracamy z Tatr i wyglądamy pewnie jeszcze bardziej plugawo, niż pachniemy, ale telefon, choć na to nie wyglądam, odbierze moja sekretarka.
– Sekretarka?!
– Jestem w tej szkole dyrektorem.

 Nie uwierzyli, dopóki nie zadzwonili. Irena dostała pracę w Bene.
– I tak przeżyliśmy siedem cudownych lat. Najpiękniejszych, jakie tylko można sobie wyobrazić – w głosie Jacka słychać rozmarzenie. – Mieliśmy nawet telewizor na agregat prądotwórczy, ale nigdy nie wystarczyło nam ropy, żeby obejrzeć film do końca.
Nosili wodę wiadrami ze źródełka sto metrów poniżej domu, palili drewnem, patrzyli w gwiazdy, kochali się i wszystko dzielili na pół. Kromkę chleba, herbatę i pensję. Jedną jedyną najniższą krajową. Jacek rzucił studia, a Ludowa Ojczyzna uznała, że za taką potwarz powinien nosić hełm i karabin. Więc, co tu łgać – na Jaworzynie po prostu się ukrywał.

– To była cudowna praca, terapeutyczna, byliśmy tacy sami, a ludzie wciąż przybywali nowi, ale kto raz u nas spał, powracał. Byliśmy jedną rodziną, wciąż się przyjaźnimy – opowiadają.
– Każdemu życzymy choćby roku takiego życia. Takiej prawdy.
Zbudowali wodociąg. A potem wygnała ich z Bene bieda.
Irena pojechała na saksy. Do Norwegii. Jacek miał siedzieć w górach całkiem sam.
– Gdybym miał chociaż kota... – westchnął ostatniej nocy przed rozstaniem.

Irena zjechała do Nowego Targu. Na dworcu zgadała się o tym kocie ze starą góralką.
– A dyć, dziewcyno, ja mam ciężarno kotke – góralka położyła jej rękę na kolanie – pewno się urodzo rude, jak zwykle.
– Zatrzyma mi pani rudego kociaka – poprosiła Irena – tylko niech pani nikomu go nie daje. Wracam za miesiąc, to odbiorę.
– Za jeden dzień pracy mam tyle, co nasza miesięczna pensja – pisała Jackowi z Norwegii.
 A kiedy Jacek czytał, dojrzewało w nim pożegnanie.
– Nie mogłem przecież być utrzymankiem – rozkłada ręce.
– Kiedy Irena wróciła, powiedziałem jej, że bierzemy w dzierżawę schronisko.

A potem pokazał jej kota. Miesiąc wcześniej pojechał do Nowego Targu. Na krawężniku siedziała kobieta z kartonem kociąt do wzięcia. Ucieszył się. Chciał rudego.
– Rude są zamówione – powiedziała. – Weź pan czarnego.
– Chcę rudego – poprosił Jacek.
– Rudego zamówiła taka pani z warkocami – skrzywiła się góralka.
– Ta? – Jacek pokazał zdjęcie żony.
– Dyc pewno, ze łona! – zdziwiła się kobieta. I dała mu kota.
Kiedy zamykali drzwi Bene, ten ostatni raz płakali jak dzieci. Jakby szli z tym kotem, Kuflem, na wieczną tułaczkę, a nie na gospodarzy do prawdziwego schroniska.

Źródło: Wróżka nr 11/2010
Tagi:
Już w kioskach: 2020

Pozostań z nami w kontakcie

mail fb pic YouTube

sklep.astromagia.pl