Strona 1 z 3
Człowiek nauczył się tańczyć jeszcze w raju. Zanim potrafił mówić. Na Bali wierzą, że taniec jest ulubioną modlitwą Boga. I jeśli ludzie przestaną tańczyć, świat będzie musiał się skończyć.
Taniec nie służy przyjemności. Służy utrzymaniu równowagi pomiędzy dobrem i złem, aniołami i demonami, morzem i wulkanem.
Taniec jest esencją balijskiej obyczajowości. I religijności. W ogóle – istnienia. Bo bez tańca tej wyspy by nie było. Wulkan Gunung Agung, miejsce bogów i najwyższy punkt na jej mapie rozpękłby się na części. A ocean pochłonąłby je bez litości. Żeby utrzymać żywioły w równowadze, potrzeba cierpliwości i wiary. I wypełniania pradawnych rytuałów, których esencją jest taniec.
Bali to okruszek pośród oceanu. Jedyna spośród kilkunastu tysięcy muzułmańskich wysp Indonezji, na której ocalał hinduizm. Inny niż ten w Indiach. Nasiąknięty animizmem i przywiązaniem do własnej mitologii, własnych aniołów i demonów.
Tysiące ludzi z Europy, Australii i Ameryki przybywają tu każdego dnia, żeby doświadczyć bezpiecznej, luksusowej, anglojęzycznej egzotyki, a potem odejść i niczego stąd nie zabrać. Może poza opalenizną i niezwykłymi maskami czy zakrzywionymi sztyletami – krisami. Kupują je na pamiątkę, nie pojmując ich przeznaczenia.
Można spędzić miesiąc w najbardziej znanych kurortach południowej półkuli i niczego nie dostrzec. Niczego poza kilometrami złotego piasku na plażach przetykanych gibkim cieniem palm, poza kolorem nieba jak z pocztówki, jaskrawymi bokserkami opalonych surferów, udami smagłych dziewcząt przepasanych sarongiem i odległym cieniem wulkanu. Można nawet zobaczyć kecak, najsłynniejsze balijskie przedstawienie – setka tancerzy w chórze, niezwykłe stroje, pozory magicznego rytuału. I niczego nie zrozumieć. I nie poczuć niczego poza zapachem soli w powietrzu i kwiatów we włosach. Bo sekret balijskiej duszy jest ukryty dla oczu.
reklama
Plecami do morza, twarzą do wulkanu... Żeby poznać prawdę, trzeba odwrócić się plecami do morza. Ten symboliczny i magiczny gest jest pierwszym krokiem w kierunku góry. My, Europejczycy, znamy cztery strony świata i kalendarz, który ma 365 dni. Ale na Bali to nie wystarcza. Żeby poruszać się w tamtym świecie, trzeba poznać inny kalendarz. I inny kompas. Bo tu odróżnia się dwie strony świata: kaja – w stronę góry. I kelud – w stronę morza. Ale iść warto tylko w jednym kierunku.
Do Gunung Agung – jedynej góry na wyspie, wulkanu, który ją stworzył i który może ją unicestwić, jeśli ludzie zapomną o świętych rytuałach ku czci Sziwy, opiekuna Bali. W morzu mieszkają demony i złe duchy. Dlatego Balijczycy nie przychodzą na plaże. Chyba że muszą. Żeby pracować dla turystów. Ale nawet wówczas nie wchodzą do wody.
Rok balijski ma 210 dni i odmierzany jest rytmem księżyca. Każdy nów i każda pełnia to dni, w których mieszkańcy udają się do swoich świątyń, aby celebrować przemiany wszechświata. Świątynie są zupełnie inne niż te, które znamy z własnych miast. Jest ich na maleńkiej wysepce, liczącej zaledwie 150 na 50 km, ponad 20 tysięcy. Wszystkie kunsztownie wyrzezane w kamieniu, chronione przez niezwykłe posągi z hinduskiej i balijskiej mitologii.
W każdej wiosce są przynajmniej trzy, wszystkie zwrócone w stronę wulkanu. Ta najbliżej góry należy do Brahmy – Stworzyciela, ta w centrum wsi do Wisznu – Wspomożyciela, a ta najbliżej morza do Sziwy – Niszczyciela. Kiedyś wyspa należała do króla Bali. Był bardzo mądry, bogaty i łaskawy. Sziwa stanął przed nim w mnisim przebraniu i poprosił o tyle ziemi, ile zajmą jego trzy kroki. Król zgodził się. Wtedy Sziwa wrócił do swojej postaci. Jednym krokiem zagarnął ocean, drugim ziemię.
– Gdzie mam postawić teraz stopę? – zapytał.
– Na mojej głowie – odparł król, choć wiedział, że głowy nie wolno dotykać, bo tam mieszka dusza. I że jeśli dotknie jej Sziwa, on sam będzie zgubiony. Ale Sziwa, którego ujęła szlachetność i odwaga króla, przysiągł, że będzie się opiekował jego ludem. A sam król powraca raz do roku, żeby rozpalać pochodnię wiedzy pośród ludzi. Tego dnia we wszystkich wioskach płoną magiczne światła.
Każda świątynia, czyli pura, ma co najmniej dwa dziedzińce oddzielone od siebie i od świata symbolicznymi wrotami, czandi bentar, których strzegą posągi gnomów i Baronga – magicznej istoty podobnej do demona, ale mającej przecież ludzkie, czyste i odważne serce. Pierwszy dziedziniec odwiedzać mogą w czasie świąt wszyscy, wewnętrzny – tylko wtajemniczeni. Tu bowiem odbywają się święte taneczne rytuały, które mogłaby zakłócić obecność obcych. Największe świątynie mają jeszcze trzeci dziedziniec. Znajdują się tu ołtarze ofiarne. Obcy nigdy ich nie oglądają. Ale nie ołtarz ofiarny jest najważniejszy w świątyni, lecz ustawiona na dziedzińcu scena, na której odbywa się rytuał tańca.
Taniec blisko boga Taniec nie służy przyjemności. Służy utrzymaniu równowagi pomiędzy dobrem i złem, aniołami i demonami, morzem i wulkanem. Taniec jest często rodzajem przedstawienia teatralnego, ponieważ opowiada historię, bywa, że bardzo skomplikowaną. Jest niezwykły. I wymagający. Tancerki wykonują niekiedy skomplikowane figury, stojąc na drewnianej tyczce wspartej na ramionach mężczyzn.
Jakby tańczyły na linie. Trwa to długie kwadranse. Tancerki są w transie. Ten fenomen odkryło w 1937 roku troje amerykańskich antropologów, Margaret Mead, Jane Belo i Gregory Bateson. Wykazali oni, że trans czy też autohipnoza to dla wyspiarzy stan o wiele częstszy niż dla ludzi żyjących w innych rejonach Ziemi. Stwierdzili, że sprawia to właśnie wykonywanie niekończących się tanecznych rytuałów. Podobny stan ducha osiągają buddyjscy mnisi w czasie medytacji albo odmawiający różaniec chrześcijanie. Umysł człowieka odrywa się od teraźniejszości.
Amerykański badacz zjawisk hipnozy Milton Ericsson dowodzi, że autohipnoza jest dla Balijczyków elementem codzienności. Jakby żyli trochę na tym, a trochę na innym świecie. Może dlatego mają po trzy imiona. Pierwsze, powszechne, znają wszyscy. Drugie, kastowe, zależy od urodzenia. Znają je rodzice i najbliżsi. I trzecie, prawdziwe imię, zna tylko kapłan nadający je w pierwszą rocznicę urodzin. No i bóg. Dlatego przez cały pierwszy rok życia Balijczyk, który jeszcze nie ma prawdziwego imienia, nie może dotknąć ziemi stopami. Ojciec i matka muszą go nosić na rękach.
Na tej wyspie nie ma niepotrzebnych kroków. Bo kiedy dziecko kończy piąty rok życia, zaczyna się uczyć tańczyć. A balijski tancerz modli się w domowej kaplicy nawet wówczas, kiedy ma zatańczyć tylko kecak w teatrze dla turystów.
Kecak to główne balijskie danie. Reklamowany jako magiczny spektakl ku czci pradawnych bóstw, został wymyślony przez niemieckiego malarza Waltera Spiesa, który uległ urokowi wyspiarskiego folkloru i dostrzegł w nim szansę na światowy sukces. Razem z miejscowym mistrzem tańca Wayanem Limbagiem uprzystępnili masowej widowni taniec – egzorcyzm sanghjangh i podbili sceny taneczne w Ameryce. Kecak ze swoją setką chórzystów wyklaskujących rytm o nagie uda jest piękny, ale nie jest magiczny. Prawdziwy taniec zobaczyć można w świątyni, a nie w sali koncertowej.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.