Strona 1 z 2
Paweł znalazł w Gryżynie, wiosce zagubionej pośród lubuskich lasów, nie tylko miłość, ale i sposób na życie. Dziś mówi, że na wsi można mieć wszystko to, co w mieście. I jeszcze dużo więcej...
Dom Pawła i Edyty Aulichów chciałem zobaczyć, odkąd przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”, że to „najpiękniejszy dom w Polsce”. Ale ciągle było nie po drodze. Dom stoi na granicy Gryżyńskiego Parku Krajobrazowego w najbardziej odludnych rejonach Pojezierza Lubuskiego. Daleko od głównych dróg.
Jeśli jechać od Bytnicy, to droga jest prosta jak strzelił, 12 kilometrów przez las dziki i tak gęsty, że telefony nie działają. Jeśli jechać od Zielonej Góry, to ostatnie kilometry są po szutrach... No więc nie pojechałem. Ale kiedy ostatnio usłyszałem, że w Gryżynie budują boisko do squasha, spakowałem plecak i odszukałem tę szutrową drogę przez Węgrzynice.
„Najpiękniejszy dom w Polsce” stoi naprzeciwko sklepu. Wygrał w konkursie „Muratora”.
– Nikogo nie zdziwi, jeśli przyjdziesz tu w piżamie w samo południe, kupisz bułki, masło i chcesz pogadać o Heideggerze
– Edyta Aulich uwielbia Gryżynę za to, że jest taka... włoska.
– Przypomina mi Toskanię. I przyciąga tylu niesamowitych ludzi.
Przed wojną w Gryżynie było 150 domów, papiernia, huta szkła, kuźnia, trzy młyny, kościół, karczma i dwa pałace. Ten większy rozebrano w czynie społecznym tuż po wojnie. Potrzebne były cegły i kamień na odbudowę stolicy. Bóg jeden wie, gdzie teraz można obejrzeć kamieniarskie detale, schody, tralki, obramienia i medaliony. Ten mniejszy – myśliwski, królewski pałac Hochenzollernów stoi do dziś.
reklama
– Było nawet lotnisko, na którym lądowały samoloty przywożące notabli na polowania – dodaje Paweł Aulich – ale zarosło. Po wojnie mieszkali tu tylko leśnicy. Domy się porozpadały, w czasach Gierka „Falubaz” wybudował ośrodek wypoczynkowy... I tyle. Dziś wszystko jest inaczej. Większość sąsiadów to przybysze z miast: Polacy, Holendrzy, Niemcy. Mieszane małżeństwa. Wybierali swoje miejsce ze względu na klimat i nieprzeciętną urodę. Właściwie pozostały już tylko dwie rodziny rolników i cztery leśników. Pozostali mają wolne zawody albo pracują w turystyce. Udaje się im, bo współdziałają.
Najsławniejszym gryżynianinem jest malarz Józef Burlewicz.
– I mało kto wie, że większość swoich magicznych pejzaży, które wiszą w polskich muzeach i galeriach, namalował właśnie tutaj – Jan Aulich, ojciec Pawła, miał nosa. To właśnie on odkrył wieś pośród lasów i jezior. Jeszcze w 1974 roku...
– Nie przesadzajmy – zastrzega – przecież odkryliśmy to miejsce razem.
– No tak – zgadza się Paweł – ale miałem wtedy sześć lat i musiałem iść tam, dokąd mnie prowadziłeś.
W każdym razie ten pierwszy raz mieli wspólny. Pekaesem. Jan Aulich zakochał się w Gryżynie od pierwszego wejrzenia. Przyjeżdżał tu na polowania. Wynajmował łóżko u któregoś z gospodarzy, ale męczyło go wstawanie o 2 nad ranem i wędrówka do następnej wsi, żeby złapać autobus i zdążyć do pracy w Zielonej Górze.
– Kiedy dowiedziałem się, że jest tu dom do kupienia, to się nie zastanawiałem. Piękny dom, choć stary. Dach zarwany, okna powybijane. Strop niziutki. Ale dzięki temu, że był niski, dom miał kwalifikację „letniskowy” i nie podpadał pod „nadmetraż”. W tamtych czasach mieszczuch nie mógł mieć przecież domu na wsi. Nawet na takiej całkiem zapomnianej.
Z bobrami za pan brat Gryżyna jest zadbana. Ma szlaki piesze, kilka kilometrów świetnej ścieżki edukacyjnej po morenowych lasach wokół jeziora, żółtą plażę, bobrowe żeremia, wilki, co przewędrowały Puszczę Odrzańską. Mają się tu pojawić, za sprawą człowieka, także żubry. Na razie są koniki polskie i owce, które hoduje Heniek, przybysz z Bielska-Białej. Stadnina to jedna z tutejszych atrakcji. Heniek mieszka najwyżej i jako jedyny ma zasięg komórki.
– Przyjechał wkrótce po mnie, więc jesteśmy pionierami – uśmiecha się pan Jan. – Mieliśmy wtedy na całą wieś jeden wspólny telefon.
Trzeba było się nim łączyć z centralą. Taką na korbkę. Łącznica pamiętała jeszcze czasy wojny. Była tak nieskuteczna, że po prostu mówiło się do pani w centrali, ona mówiła do drugiej słuchawki, a potem przekazywała odpowiedź.
– Prawdziwy głuchy telefon – śmieje się Paweł. – Teraz łącznica jest w muzeum, ale miała jedną niezaprzeczalną zaletę: była odporna na syndrom roku 2000.
Paweł wie, co mówi. Skończył informatykę. W czasie studiów spraszał do Gryżyny przyjaciół na tygodniowe posiady przy kominku. Wędrowało się po lasach, kąpało nocą w jeziorze, a potem siedziało bez końca przy wielkim stole.
– Kiedyś wśród tych przyjaciół znalazłam się i ja – wspomina Edyta. – Przyjechałam. Zakochałam się... z wzajemnością. Zresztą nie tylko nas ten dom połączył, więc mamy pewność, że to szczęśliwe miejsce.
Kończyli studia. Nie mieli ani pieniędzy, ani planów, żeby Gryżynę uczynić domem. Domek Jana jest przecież zbyt mały na dwie rodziny. Ale okazało się, że stodoła, która stoi obok domu, jest wystawiona na przetarg.
– Nie mogłem jej kupić do końca PRL, bo nie byłem rolnikiem – wspomina Jan. – Patrzyłem więc, jak się powoli rozsypuje, jak się łamie dach i jak zwożą tu śmieci z całej okolicy.
Miejsce szczęśliwe Stanęli do przetargu. A potem pojawił się dylemat: co dalej?
– Planowaliśmy nawet, żeby ją zburzyć, ale wówczas podwórko byłoby całkiem puste – wyjaśnia Paweł. – Gryzłem się z tym trzy lata. Bo przecież miałem pracę w mieście, dziecko, ale trzeba było coś zrobić, zanim się zawali.
– No i to było nasze szczęśliwe miejsce – dodaje Edyta.
– Zasłużyło na to, żeby się nim zająć.
Przyjeżdżali do Gryżyny w każdej wolnej chwili i pracowali do upadłego. Jan im nie odpuszczał. Naprawili dach.
– Wtedy pomyśleliśmy, że potrzebna nam nie stodoła, ale dom. Taki z wielką salą i stołem, z kominkiem i pokojami do spania na poddaszu – wspomina Paweł. – Poprosiliśmy syna sąsiadki, Piotra Bileńskiego, architekta, żeby nam to zaprojektował. Mieliśmy więc projekt, ale wciąż nie umieliśmy rozpocząć. Wtedy babcia postanowiła, że porzuca Warszawę i przenosi się do nich, do Zielonej Góry. Zobaczyła projekty i zdecydowała, że odda Pawłowi i Edycie swoje oszczędności. Na start. Budowa ruszyła. Wzięli kredyt...
Szybko okazało się, że największym kłopotem będzie ogrzewanie. Bo w Gryżynie nie ma gazu. Kotły odpadały, bo trzeba by budować piece, kominy, miejsce na opał. W końcu Pawła olśniło, że pompa cieplna – to jest to! Wtedy była to w Polsce nieznana technologia. Ale dużo czytał. I upewniał się, że się nie pomylił.
– To proste. Ciepło ze sprężania gazu. Jeśli sprężymy gaz o temperaturze bliskiej zera, otrzymujemy plus 80 stopni, ogrzewamy dom, potem rozprężamy, temperatura spada do minus 10, wraca do ziemi, a tam nawet zimą ogrzewa się do zera, sprężamy i tak w koło – tłumaczy. – Nie ma spalin, nie ma kominów, nie ma odpadów, popiołu, śmieci. Lodówka działa dokładnie tak samo. Napisał projekt z wnioskiem o unijną dotację.
Wówczas nikt się nie brał za takie projekty, ale on się nie poddał. I dostał finansowanie.
– Gdybym wiedział, napisałbym o całą kwotę, ale ja po polsku myślałem, że jeśli poproszę o mniej, to łatwiej dostanę – śmieje się – no więc poprosiłem o 2/3. Dziś wiem, że nie kwota się liczy, tylko efekt ekologiczny.
Paweł wciąż pisze takie projekty.
– Bo kiedy sprawdziłem we własnym domu, czym jest pompa cieplna, zmieniłem pracę. Osiem lat temu uruchomiłem firmę, która projektuje i buduje instalacje z odnawialnymi źródłami energii – opowiada. – W ten sposób Gryżyna dała mi pracę.
I jeszcze nagrodę dla „najpiękniejszego domu w Polsce”. Edyta dodaje, że w kategorii „modernizacja”.
– Staliśmy się sławni, bo napisali o tej modernizacji nawet na Ukrainie – dodaje Paweł. – Zachwyciło ich, że dom jest zimą ciepły, latem klimatyzowany i że niejako przy okazji grzeje wodę na kilka łazienek naraz.
– A ja się cieszę, że robię coś fajnego i pożytecznego, choć odnawialne energie wciąż budzą pośród naszych urzędników wątpliwości. Kiedy mnie pytają, jak to możliwe, żeby zimne powietrze ogrzało wodę do plus 80 stopni, odpowiadam, że samolot jest też cięższy od powietrza, a jednak potrafi latać.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.