Strona 1 z 2
W wodzie wygląda niezwykle pięknie, majestatycznie faluje. Wydaje się delikatna i wiotka... Ale niech was nie zwiedzie jej uroda – to podstępna trucicielka i morderczyni.
W czasach kartek na wódkę (jakieś ćwierć wieku temu) prawdziwą karierę zrobiła pewna… meduza z lornetą. Były to dwie pięćdziesiątki wódki z obowiązkową galaretką z nóżek, którymi spragnieni mogli się poratować w państwowych lokalach gastronomicznych. Galareta była przechodnia i nie tykano jej nawet po pijaku. Konsekwencje bliskiego spotkania człowieka z żywą i świeżą meduzą są jednak nieporównanie bardziej dramatyczne niż spotkanie z historycznym „garmażem”.
Starożytni Grecy nazywali je „knide”, co znaczy „morskie pokrzywy”. A znalezienie ich w sieci uważali za złą wróżbę, bo – jak mawiali – „więcej meduz to mniej ryb”. Swoją współczesną nazwę galaretowate zwierzę odziedziczyło po zabijającej swym widokiem mitycznej greckiej Gorgonie (rzymska Meduza), która zamiast włosów miała jadowite węże. I choć meduzy, od których roi się w morzach i oceanach, nie mają głów i zamiast węży wyrastają z nich wijące się macki albo nici z parzydełkami, to spotkań z nimi należy zdecydowanie unikać. Bo meduza każdy kontakt traktuje jak atak.
Przekonał się o tym bohater jednego z opowiadań Artura Conan Doyle’a, Fitzroy McPherson, magister nauk przyrodniczych i wielki amator morskich kąpieli. Kiedy znaleziono go na plaży, plecy McPhersona wyglądały, jakby przypalano je żywym ogniem. Zanim skonał w męczarniach, zdołał tylko wyszeptać: „lwia grzywa”. Zagadkę jego tajemniczej śmierci wyjaśnił – jakżeby inaczej – Sherlock Holmes. Sprawcą okazała się gigantyczna meduza, z parzydełkami jak druty kolczaste i charakterystyczną (lwią) „grzywą” wyrostków.
reklama
Z meduzą jak z rodziną Lwia grzywa nie jest, niestety, psem Baskervillów i istnieje naprawdę. Nazywa się bełtwa festonowa i faktycznie ma rozmiary zapaśnika sumo i to nie byle ułomka, ale mistrza nad mistrze. Jej waga dochodzi nawet do 200 kilogramów, a średnica parasola do 2 metrów. A grzywa, czyli macki z parzydełkami, mogą mieć ponoć zasięg od 30 metrów do… 3 kilometrów! Pływa sobie w arktycznych głębinach północnego Pacyfiku, północnego Atlantyku i Morza Barentsa, gdzie w dobrze natlenionej, lodowatej wodzie jest gęsto od planktonu. Ponoć czasem pojawia się też w Bałtyku – na szczęście, żeby ją spotkać, trzeba by dysponować łodzią podwodną.
Tylko ciut mniejsza, ale zdecydowanie mniej „wstydliwa” jest meduza Nomura. Od kilku lat doprowadza ona do bankructwa kolejnych japońskich rybaków, masowo pustosząc łowiska i rwąc sieci na Morzach Żółtym i Chińskim. W grudniu ubiegłego roku przewróciła 10-tonowy kuter w Zatoce Tokijskiej! Kwitnienie meduz jest problemem nie tylko Japonii. Od kilkunastu lat to także zmora plażowiczów nad Morzem Śródziemnym, Egejskim, Adriatyckim i Czarnym.
Do 1996 roku meduzy pojawiały się na Costa del Sol w Hiszpanii i francuskiej Riwierze raz na kilkanaście lat, dziś są tu stałymi gośćmi. Szacuje się, że w sierpniu 2006 roku z hiszpańskich plaż usunięto przeszło 60 milionów meduz, miejscowa służba zdrowia odnotowała 70 tysięcy przypadków obrzęku kończyn i reakcji alergicznych po spotkaniach z meduzami świecącymi i aretuzami, które dzięki barwnemu pęcherzowi, unosząc się na falach, wyglądają jak portugalskie karawele. Ich parzydełka mają zasięg do 30 metrów, zadają bolesne rany i pozostawiają trwałe blizny. Bo z meduzą – jak z rodziną – najlepiej wychodzi się na zdjęciu.
Morska osa gorsza niż tarantula Nad wyspą Phuket ciąży jakaś klątwa. Ledwie ten tajlandzki kurort zaczął stawać na nogi po nokaucie niszczycielskiego tsunami z 2004 roku, a już doświadczyła go kolejna plaga – od kilku lat na przełomie marca i kwietnia tamtejsze wody przybrzeżne opanowują miliony meduz. I nie są to poczciwe chełbie modre, od jakich roi się w Bałtyku, ale jeden z najbardziej zjadliwych gatunków świata – meduzy Fleckera, czyli osy morskie. Uchodzą za jedne z najgroźniejszych zwierząt na świecie. Mają wielkość piłki do koszykówki i wyglądają jak… galaretowata kostka z 60, długimi na 3 metry, idealnie przezroczystymi nićmi z parzydełkami.
Zawierają one wyjątkowo silną neurotoksynę, atakującą jednocześnie układ nerwowy, oddechowy i serce, i potrafiącą dorosłego człowieka zabić w kwadrans. I chociaż osy nigdy pierwsze nie atakują, marna to pociecha, bo kiedy czują się zagrożone, wyrzucają parzydełka na boki jak zatrute harpuny. Pływak praktycznie nie ma szans, gdyż jedna tylko jej nić z parzydełkami ma w sobie ilość jadu wystarczającą do pozbawienia życia 60 ludzi, a jedynym ratunkiem jest podanie leku w ciągu minuty – póki do organizmu nie dostało się za dużo toksyny.
Jeszcze bardziej niebezpieczna jest żyjąca w wodach Wielkiej Rafy Koralowej, nie większa od paznokcia meduza Irukandji – najbardziej jadowite zwierzę na naszej planecie. Jej neurotoksyna jest 100 razy silniejsza niż jad kobry królewskiej i 1000 razy bardziej zjadliwa niż tarantuli. O tym, jak jest toksyczna, najlepiej świadczy fakt, że zabić może nawet kontakt z oderwanymi parzydełkami, które morze wyrzuca na piasek. Ot, taka zemsta zza grobu...
dla zalogowanych użytkowników serwisu.