Strona 1 z 2
Wszystko zaczęło się, kiedy Andrzej Borkowski wziął do ręki ilustrowany katalog zabytków „Świętokrzyskie za złotówkę” i postanowił kupić mały dworek pod lasem. Trafił mu się jednak zamek z prawdziwym duchem.
Andrzej zawodowo ścigał się na rowerach. W najlepszych czasach, kiedy Wyścig Pokoju był trzecim co do wielkości na świecie, a polscy kolarze mieli dobrą markę w zachodnich klubach. Ścigał się do upadłego. Kiedy zdarzył się wypadek, rower pękł. Zawodnik paskudnie strzaskał nogę.
– Biodro masz pan w strzępach – usłyszał, kiedy obudził się w szpitalu po operacji.
– Długo tu będę? – zapytał, licząc w myślach, ile jeszcze wyścigów do końca sezonu – tydzień, dwa?
– Pół roku – lekarz popatrzył mu w oczy. – Już się pan naścigał.
– Jak to?
– Zrośnie się, ale staw nie będzie już nigdy ruchomy. Miał 35 lat. Medycyna nie znała wówczas takich cudów, jak dzisiaj. Teraz potrafią zamontować człowiekowi sztuczny staw lepszy od prawdziwego.
– Ale ja już nie chcę. Wolę własną nogę, nawet jeśli kulawą – uderza się po udzie – bo ja jestem warszawiak z Pragi, nie lubię pudrowania. I choć w szpitalu skończył się zawodowy sport, Andrzej był twardy. Nie oglądał się za tym, co utracone. Zaczął marzyć o dworku. Najlepiej, żeby był niewielki, pod lasem, w górach, ale blisko Warszawy, żeby Alicja i dzieci nie musieli za mocno tęsknić.
Tylko jedne góry są blisko Warszawy: Świętokrzyskie.
Była połowa lat 90. PGR-y szły do historii czwórkami, jak na defiladzie. Wpadł mu w ręce katalog „zabytków za złotówkę”. No, złotówka była tylko przysłowiowa, ale niektóre, przynajmniej na zdjęciach, wyglądały fantastycznie.
– Alu, jedziemy – powiedział – coś wyszukamy. I pojechali. Alicję znał jeszcze z podstawówki, choć wtedy kolegował się raczej z jej bratem. Razem ścigali się w klubie kolarskim.
– Wtedy to ja się oglądałem za kolarzówkami, a nie za dziewczynkami – uśmiecha się zawadiacko – ale los chciał, że pewnego dnia, ani się obejrzałem, stała się kobietą. No i wtedy zwróciłem uwagę. Wzięliśmy ślub. Urodziły nam się dzieci. Zamieszkaliśmy w zamku. No, życie jak w bajce.
reklama
Zamek pełen herbów To Alicja namówiła go, żeby skręcił z drogi Warszawa–Kraków. Po całym dniu oglądania dworków miał dość. Były ładne, brzydkie, tanie, drogie, ale wszystkie miały rozbabraną sytuację prawną: nie wiadomo do końca, kto był właścicielem: PGR, likwidator, gminy.
– Zmęczony jestem – powiedział.
– Ale to blisko, kilka kilometrów – naciskała.
– Ale po jakiej drodze? – irytował się.
Nie chciał jechać. Zdjęcie w katalogu było przecież fatalne: peerelowska obora. Widać autor uznał, że to jedyny obiekt godzien uwagi.
Dziś trafić łatwo: wystarczy uważać na znaki „Zamek Sobków”, ale wtedy było zupełnie inaczej. Droga wąska i kręta, w górę i w dół, czasem tylko z prawej strony niebieska łuska rzeki. W końcu w dolince nad samą rzeką zobaczyli dachy wież dziurawe jak stara kapota. Spinały je ruiny murów. Przeszli przez drewniany mostek i przez budynek bramny na podwórzec. Morze ruin zamku, a w środku ruina dworu jak skała. Kamień ledwo się tam trzymał na kamieniu.
– Weszliśmy i poczułem, jakbym się przeniósł w czasie. Jakby świat pozostał za bramą. Zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia.
– Ja miałam wątpliwości – nie kryje Alicja. – Nie umiałam sobie wyobrazić, że to miejsce można przywrócić do życia.
Okazało się, że właścicielem całości jest gmina. I że chętnych do zakupu Sobkowa nie ma.
– Sądzili, że tylko wariat mógłby chcieć tę ruinę – śmieje się
Andrzej – no i że właśnie ja jestem tym wariatem.
Nikt nie stanął do przetargu. Na drugi termin nikt nie wpłacił wadium.
– Ile mamy obniżyć, żebyście i wy się nie wycofali? – zapytał wójt nieśmiało.
– Biorę za wywoławczą, jeśli rozłożycie mi na raty – odparł Andrzej. I tak się dogadali.
Po przetargu przyszli do siebie i wciągnęli na pordzewiały maszt polski sztandar.
– Patrzcie, wariat, flagę wywiesił – pokazywali sobie palcami ludzie ze wsi. Ale Andrzej ufał, że się uda.
Obronny dwór przy brodzie rzeki Nida postawił około 1530 roku Rafał Ryterski. Wydał on swoją córkę za prawdziwego wielmożę Stanisława Sobka herbu Brochwicz. Sobek rozbudował dwór w potężną fortalicję z czterema basztami, zależało mu na rezydencji, do której mógłby zaprosić królową Bonę. Nie ma w środkowej Europie podobnego zamku. Rozległy, niski i gruby, przypomina hiszpańskie fortece albo pustynne forty krzyżowców, ale nie wysokie, kanciaste polskie zamki ze stołpem.
W XVII wieku należał kolejno do Drohojowskich i Wielopolskich, a nawet do rodzonej siostry Marysieńki Sobieskiej. Czasy były spokojne, maneż przestał być potrzebny, więc stanął tam olbrzymi barokowy pałac.
Kiedy majątek przypadł Szaniawskim, Anna, z domu Ossolińska, zapragnęła przebudować go w duchu klasycystycznym. Jej małżonek, podstoli koronny, Jozafat Szaniawski spełnił ten kaprys tuż przed swoją nagłą śmiercią po tygodniowej chorobie. Anna wybudowała grobową kaplicę w miejscowym kościele, a potem kazała wyburzyć mur od strony rzeki, żeby mieć widok na wodę. Siadała tam i tęskniła. Choć młoda jeszcze, nigdy już za mąż nie wyszła. Zamek i pałac dotrwały do Manifestu PKWN, kiedy to zaczęto je powoli rozkradać. Kamień był potrzebny na obory i stodoły.
dla zalogowanych użytkowników serwisu.